Parzyszek: Nie skupiam się na nieszczęściach

23
mar

- Mógłbym narzekać na to wszystko, co złego mnie spotkało, ale w życiu nie o to chodzi, by skupiać się na nieszczęściach, tylko na tym, by umieć poszukać tysięcy innych powodów do wdzięczności. Wiem, że w każdym dniu można odnaleźć coś pozytywnego i właśnie z taką myślą zasypiam, licząc jednocześnie na lepsze jutro - przyznał napastnik Piasta Gliwice Piotr Parzyszek, który w długiej rozmowie opowiedział o dzieciństwie, wyjeździe do Holandii oraz o tym, jak wpłynęła na niego ciężka choroba i śmierć mamy.

Z początkiem lipca przyjeżdża do klubu na Okrzei nowy zawodnik, który w pierwszej chwili sprawia wrażenie kogoś zachodniego, nietutejszego. Już w pierwszym wywiadzie używa sformułowania: - „u nas w Holandii…” Szybko okazuje się jednak, że to błędne myślenie, że mamy do czynienia z bardzo otwartym chłopakiem o ekstrawertycznym usposobieniu, dla którego Polska wcale nie jest taka obca…
- „U nas w Holandii…” (śmiech) Rzeczywiście wtedy użyłem takiego niefortunnego sformułowania, jeszcze co jakiś czas zdarza mi się tak powiedzieć, choć staram się to kontrolować. Zdaję sobie sprawę z tego, że mogłem się wydawać taki „niepolski”… mam w końcu typowo holenderską mentalność i ta otwartość na ludzi czy bezpośredniość, o której mówisz, faktycznie może mnie różnić od Polaków, ale to wcale nie znaczy, że czuję się Holendrem. Przeciwnie, od małego zawsze podkreślam, że jestem Polakiem. Zresztą to paradoksalne, że w Holandii nigdy nie traktowano mnie jako prawdziwego Holendra, a tu w Polsce nie jestem uważany za stuprocentowego Polaka. (śmiech)

Czym dla ciebie była Polska wtedy w lipcu?
- Domem, do którego wracam. Mimo, że Polskę znałem z perspektywy świąt i spotkań rodzinnych, to przyjazd tu miał dla mnie wielkie znaczenie. Nawet nie wiesz, jak bardzo przeżywałem podjętą decyzję o wyborze polskiego klubu. Byłem zestresowany, bałem się jak nigdy dotąd. Dużo o tym rozmyślałem i to nie było typowe uczucie niepokoju przed zmianą klubu. Jeszcze dzień przed wylotem do Polski ogarnął mnie nagle taki strach przed tym, co tu zastanę. Nie wiedziałem, co mnie czeka.

I co zastałeś?
- Wszystko, co najlepsze. Przekonałem się o tym już dwa dni po przyjeździe do Gliwic. Nie potrzebowałem więcej czasu, żeby dostrzec, że nie ma już powodu do obaw. Zostałem bardzo dobrze przyjęty przez kolegów w szatni, sztab i pracowników klubu. A co najważniejsze, moje dziewczyny - żona i córka - szybko odnalazły tu swoje szczęście. I tak jak na początku Zofia płakała, kiedy odprowadzaliśmy ją z żoną do przedszkola, tak teraz płacze, kiedy ją z niego odbieramy.



Spotykamy się dzisiaj, by porozmawiać w bardzo znaczącym dla ciebie dniu… (Przyp. red. - Rozmowa była przeprowadzona 5 marca)
- Tak, dzisiaj mija pierwsza rocznica śmierci mojej mamy.

Miałbyś coś przeciwko, by ją powspominać?
- Nie widzę problemu. Po prostu pytaj.

Czy byłeś wychowywany przez twoją mamę typowo po polsku? A jeśli tak, to czy różniłeś się czymś od swoich holenderskich rówieśników?
- Tak, oczywiście, że mama wychowywała mnie zgodnie z polskimi zwyczajami, ale ponieważ miałem też holenderskiego tatę - partnera mamy - to nie odznaczałem się jakoś bardzo od kolegów. Spędzałem dużo czasu ze znajomymi i nigdy nie miałem problemu z tym, żeby się odnaleźć w towarzystwie.

Jakim byłeś synem?
- Nie sprawiałem mamie problemów, przynajmniej na początku. Jako nastolatek zacząłem dużo czasu spędzać poza domem, ze względu na grę w akademii De Graafschap. Wtedy późno wracałem do domu, więc nie było czasu na ewentualne starcia. Wiem natomiast, że trudno jej było zaakceptować fakt, że mając już piętnaście lat chodziłem z dziewczyną, z którą spędzałem całe weekendy. Ale i z tą myślą w końcu się oswoiła. Mama często reagowała na sytuacje bardzo emocjonalnie, impulsywnie, ja wręcz przeciwnie, ale mimo to, im byłem starszy, tym częściej dochodziło do kłótni między nami. Bo przez to, że szybko musiałem się usamodzielnić, zacząłem myśleć, że jestem już dorosły, więc wiesz…wdawałem się w dyskusje.
A później kiedy już naprawdę byłem dorosły, to mówiła mi, że może się za szybko postaraliśmy z Patty o dziecko, że trzeba było poczekać. Ale prawda jest taka, że to było również dla niej. Nie mówiłem jej o tym, ale chciałem, żeby doczekała się wnuczki, bo nie wiedzieliśmy przecież, ile życia jej zostało, w każdej chwili mogła od nas odejść. Co więcej, zależało mi na tym, by moja córka mogła zapamiętać swoją babcię. I to się udało.

A teraz z biegiem czasu, jesteś w stanie przyznać, kto miał zazwyczaj rację w tej wymianie zdań?
- (śmiech) Przypomniałaś mi teraz, jak często mi powtarzała, że w naszym domu obowiązują dwie zasady. Pierwsza - Mama ma zawsze rację, druga – patrz punkt pierwszy. Pewnie, że nie zawsze tak było, ale za każdym razem chciała dla mnie jak najlepiej.



Za co najbardziej ją podziwiałeś?
- Za jej wielką siłę. Po pierwsze za jej decyzję o wyjeździe za granicę z małym synem. Rodzina usiłowała ją wtedy zatrzymać, ale ona powtarzała, że robi to dla mnie, bo tylko tak zapewni mi lepszą przyszłość. I miała rację, bo nie byłbym tym, kim jestem teraz, gdyby nie jej odważna decyzja o opuszczeniu kraju i bliskich. Po drugie za jej walkę ze śmiertelną chorobą. Lekarze mówili, że z tym co ją spotkało, nie żyje się dłużej niż pięć lat… ona przeżyła dziesięć. Więc sobie wyobraź, jaka była mocna.

Ty, kiedy miałeś nieco ponad pięć lat opuszczałeś Polskę, z kolei twoja córka Zofia, która w czerwcu kończy cztery latka, przyjechała z Holandii by zamieszkać w Polsce…
- Tak, ale zanim tu przyjechała, to zdążyła mieszkać najpierw w Belgii, gdzie się urodziła, potem w Danii i Holandii… Te ciągłe zmiany miejsca na pewno będą miały wpływ na to, kim będzie w przyszłości. Ona już mówi w trzech językach i ma łatwość w szybkiej aklimatyzacji.

Przekazujesz córce te wszystkie wartości, które przejąłeś od swojej mamy?
- Przyłapuję siebie na tym, że czasem kiedy tłumaczę coś Zofii, to brzmię jak moja mama. Ale nie kopiuję od niej całego wzorca wychowywania, bo żyję w innych czasach i mam specyficzny zawód, natomiast z całą pewnością mam bardzo podobną relację z córką, jak moja mama miała ze mną. Nie ukrywam, byłem typowym synkiem mamusi, a Zofia jest dla mnie księżniczką, poza którą świata nie widzę. Ale staram się ją nauczyć, że należy wszystkich ludzi traktować z takim samym respektem. Dla mnie to jedna z najważniejszych zasad i chciałbym, żeby Zofia też tego przestrzegała. Wiele rzeczy zacząłem dostrzegać i rozumieć po tym jak najpierw dowiedziałem się o chorobie mojej mamy, a potem po jej śmierci. Takie momenty zmusiły mnie do refleksji nad życiem i nad samym sobą… te przemyślenia będę z czasem przekazywał córce.

Między innymi?
- Choćby to, jak ważna w życiu jest wiara.

Od zawsze jesteś wierzący? Czy śmierć mamy wpłynęła na twoją więź z Bogiem?
- Pochodzę z katolickiej rodziny, dla której praktykowanie wiary od zawsze było bardzo ważne. Od małego musiałem chodzić do kościoła na polskie msze. Moja mama bardzo tego pilnowała. Pewnie, że jako nastolatek tego nie lubiłem… do czasu, kiedy dowiedziałem się o chorobie mamy. Wtedy wszystko się zmieniło. Poszukiwałem zrozumienia w tym, co nas spotkało i odnalazłem siłę w relacji z Bogiem. Do dzisiaj staram się chodzić co niedzielę na mszę i zawsze przed snem się modlę, żeby podziękować za przeżyty dzień. Bo mam za co dziękować.

Za co dziękujesz?
- Może trudno w to uwierzyć, ale czuję się szczęściarzem tylko i aż dlatego, że każdego dnia mam co jeść, mam dach nad głową, jestem zdrowy i otoczony miłością najbliższych. Mógłbym narzekać na to wszystko, co złego mnie spotkało, ale w życiu nie o to chodzi, by skupiać się na nieszczęściach, tylko na tym, by umieć poszukać tysięcy innych powodów do wdzięczności.

I przychodzi ci to z łatwością? Nawet po stracie mamy?
- Staram się, w końcu to od mamy otrzymałem taki uśmiech, to czemu miałbym go unikać?! (śmiech) Oczywiście, że nie jest to takie proste, ale zacząłem się cieszyć małymi rzeczami od chwili, gdy nadeszła wiadomość o chorobie mamy. Wtedy dziesięć lat temu diametralnie się zmieniłem. Zacząłem też dużo rozmyślać, analizować to wszystko, co się wokół mnie działo do tego stopnia, że stało się to aż natrętne. Teraz, gdy to się dzieje, biorę telefon i dzwonię do mojego trenera mentalnego, który pomaga mi porzucić uporczywe myśli i skupić się na tym, co tu i teraz. Dopiero wtedy jestem w stanie strzelać bramki i dobrze się prezentować na boisku. Ale wracając do pozytywnego nastawienia wiem, że w każdym dniu można odnaleźć coś pozytywnego i właśnie z taką myślą zasypiam, licząc jednocześnie na lepsze jutro.



Stosunkowo często dzielisz się w swoich mediach społecznościowych motywacyjnymi sentencjami. Czego w nich szukasz?
- Lubię tego typu treści, bo w wielu mogę odnaleźć siebie, czy sytuację, która mnie dotyczy. Nie tak dawno sam opublikowałem tekst, że za każdym sukcesem mężczyzny stoi mądra, silna kobieta. Brzmi tak banalnie, co? Ale ja wiem, że tak jest w moim przypadku. Gdyby nie moja żona Patty, nie osiągnąłbym tego poziomu, co teraz, a dzięki jej wsparciu chcę więcej i więcej. Przekonałem się kilka lat temu, że grunt do sukcesu piłkarza to dom. Mam na myśli uporządkowane relacje w rodzinie. Spotkałem dużo takich, którzy mieli wielokrotnie większy talent piłkarski ode mnie, ale zarówno ich tryb życia jak i skomplikowane relacje z kobietami spowodowały, że daleko nie zaszli. Dlatego dobrze jest w pewnym momencie tej piłkarskiej drogi dojrzeć i chcieć stworzyć coś mocnego i poukładanego.

Dopiero przy Patty wydoroślałeś?
- Tak. Zacznę od tego, że Patty absolutnie nie jest typową piłkarską kobietą. To znaczy jest daleka od tych wszystkich stereotypowych zachowań dziewczyn zawodników, które wcześniej spotykałem na swojej drodze. Ma swoje twarde zasady, jest dobra i taka…oddana. Gdziekolwiek bym nie jechał, do jakiego klubu, miasta, kraju, ona następnego dnia zostawia wysprzątany opróżniony dom i dołącza do mnie. Tak było nawet wtedy, kiedy Zofia miała miesiąc, a ja musiałem lecieć do Danii. Ta nasza nierozłączność jest naprawdę ważna. Doceniam w niej tę wierność. Bardzo ją kocham. Nikt lepszy nie mógłby mi się przytrafić. Pewnie, że czasami potrafi mnie z góry na dół opier***, kiedy na przykład widzi moje humory po nieudanym treningu. Krzyczy po mnie wtedy, że mam się ogarnąć i normalnie zachowywać. Robi to w taki sposób, że czuję jednocześnie wsparcie z jej strony. A poza jej wiarą we mnie nie potrzebuję nic więcej by osiągać w piłce i życiu kolejne cele.

A czego one dotyczą?
- Staram się nie wybiegać myślami w przyszłość, raczej usiłuję się skupić na teraźniejszości, bo właśnie wtedy mam takie poczucie, że żyję pełnią życia. Poza tym, zauważyłem, że jak zaczynam planować albo rozważać różne opcje na przyszłość, to najczęściej dzieje się coś, czego bym nie chciał. Niech będzie dalej tak dobrze, jak teraz. Z meczu na mecz jestem doceniany i wyróżniany przez kibiców i ekspertów, więc jeśli zdrowie dopisze, to dołożę więcej bramek i jeszcze lepszej jakości gry. Bo jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa.



Rozmawiała: Natalia Barczewska

Biuro Prasowe
GKS Piast SA