Wleciałowski: Szanujemy to, w jakich warunkach możemy pracować

06
lut

- Cieszymy się i szanujemy warunki w jakich możemy pracować. Mówię o nas, o trenerach, o ludziach, którzy towarzyszą drużynie i mają wpływ na jej przygotowanie. Jestem przekonany, że doceniają to również sami zawodnicy - powiedział Marek Wleciałowski, który w długiej rozmowie porównał Piasta sprzed dziewięciu lat – gdy pracował w Gliwicach jako pierwszy trener – z obecnymi czasami.

Panie trenerze, nie jest Pan osobą anonimową na Okrzei 20. Wręcz przeciwnie - jest Pan tutaj doskonale znany. Odczuł to Pan, gdy po dziewięciu latach wracał Pan do Piasta?

- Przekraczając ponownie próg klubu odczułem sympatię wielu osób. W Piaście pracują ludzie, którzy wiele pamiętają i swoją osobą tworzą historię tego klubu. Ludzie mocno zakorzenieni. Witając się z nimi, poczułem się jak w towarzystwie starych znajomych.

Proszę spojrzeć na fotografię drużyny z sezonu 2008/09. Oprócz Pana w klubie nadal są trzy osoby.
- Świetne zdjęcie! Tak, widzę Jarka Kaszowskiego, który jest w marketingu, widzę Andrzeja Grajka, naszego masażystę i młodego Kubę Szmatułę.


Jakie ma Pan wspomnienia z tamtego okresu? Jaki wtedy był Piast?
- Piast Gliwice już wtedy był klubem dobrze zarządzanym, miał również całkiem mocną i nieźle zorganizowaną kadrę. Często z ciekawą przeszłością, również ekstraklasową. Co nie zmienia faktu, że był to trudny czas. Z drugiej zaś strony ogromne wyzwanie. Chcieliśmy zaistnieć w Ekstraklasie i pokazać się z jak najlepszej strony . Nastąpił awans, który był nowym otwarciem dla klubu, nowym wydarzeniem, nową przygodą.

I chcieliśmy się tej ekstraklasy nauczyć. Piast traktowany był wówczas jako „wieczny pierwszoligowiec”…
- Nie chciałem użyć tych słów, ponieważ jako trener nie myślę o tym w ten sposób. Patrzę na pracę z zespołem, który posiada potencjał i chce udowodnić swoją wartość i pokazać, że jest w stanie wygrać z każdym. Wówczas nie miał dla mnie znaczenia fakt, czy Piast wcześniej grał w Ekstraklasie.

To były na pewno niezwykłe chwile. Pierwszy mecz w ekstraklasie… i historyczna wygrana. To pierwsze zwycięstwo w debiucie w najwyższej klasie rozgrywkowej, ale i pańskie jako szkoleniowca Piasta.
- Dziękuję. To miłe wspomnienia. Jednak należy zaznaczyć, że Ekstraklasa stawia wysokie wymagania każdemu beniaminkowi. Nazywam to pewnego rodzaju maratonem. Na początku można zaskoczyć, troszkę „poczarować” i ukryć swoje niedociągnięcia. Mam tu na myśli braki związane z poziomem sportowym. Jednak po jakimś czasie ekstraklasa je weryfikuje. Myślę, że jest to oczywiste, bo to najwyższy poziom krajowy. Rywalizacja jest prestiżowa i wszyscy się przygotowują tak, aby w elicie być i w niej pozostać. Piast – o czasie, którym rozmawiamy – był zespołem przygotowywanym od kilku lat, aby w ekstraklasie się znaleźć. Pomimo tego, że awans był swego rodzaju zaskoczeniem.

Powiedział Pan, że ekstraklasa szybko obnaża niedociągnięcia. Dokładnie tak się stało. Liga szybko zweryfikowała Piasta. Po zwycięstwie nad Cracovią zdarzyła się seria meczów bez zwycięstwa. Czy nie było tak, że klub płacił podwójne frycowe – i sportowe i organizacyjne.
- Można tak powiedzieć. Szczególnie trudna sytuacja związana była z grą „u siebie”. Swoje domowe mecze rozgrywaliśmy w Wodzisławiu. To był moment, gdy Piast był zespołem solidnym, a grając u siebie był w stanie wygrać z każdym, szkoda, że wówczas nie mogliśmy grać przy Okrzei. To było coś innego niż mecze u siebie... Oczywiście, przyjeżdżało tam sporo kibiców i wspierało swój zespół. Jestem przekonany, że w Gliwicach przychodziłoby ich jednak dużo więcej. Były to więc mecze domowe, ale tylko w cudzysłowie.

Mimo wszystko, Piast w każdym meczu udowadniał swoją wartość. Mieszał w tej lidze, potrafił postawić się bardzo doświadczonym drużynom – Ruchowi, Śląskowi czy Polonii Bytom.
- Było też spotkanie w Zabrzu, w którym walczyliśmy jak równy z równym. Nieszczęśliwie przegraliśmy, pomimo dobrego meczu w naszym wykonaniu. Podobna sytuacja miała miejsce w Poznaniu, gdzie nieznacznie ulegliśmy Lechowi, do którego wówczas w kwestii potencjału ciężko było się porównywać. To przykłady meczów w których szanse na zwycięstwo teoretycznie rozkładały się 50/50… a niestety kończyły się naszymi porażkami. Wracamy więc do tego, że Piast dopiero się uczył i płacił frycowe. To były bardzo wartościowe nauki i materiał do pracy. Rozgrywanie meczu i rywalizacja z dobrym zespołem buduje. Zawodnicy zyskują dzięki temu doświadczenie, które procentuje w przyszłości. I gdy spojrzymy na to z perspektywy czasu – tak się stało.

Zwycięstwo w wyjazdowym meczu we Wrocławiu okazało się dla Pana ostatnim w roli szkoleniowca Piasta. Później przyszły porażki, po których zimą rozstał się Pan z klubem. Zostawił Pan jednak zespół na 13. miejscu w tabeli.
- To odbieram jako położenie solidnego fundamentu pod to, aby Piast mógł myśleć o utrzymaniu i ustabilizować swoją sytuację w tabeli. To był czas przebudowy zespołu. Piast tego potrzebował. Przypomnę, że w tamtym okresie debiutował Kamil Glik, a do klubu udało się sprowadzić Kamila Wilczka. To takie najbardziej sztandarowe przykłady. Wiele dobrego działo się jednak w kategoriach przygotowywania drużyny i budowania jej na kolejną rundę oraz kolejne sezony. Jestem przekonany, że Piast z tym fundamentem przełamałby się pokazując jakość na boisku i w efekcie wygrywałby kolejne mecze. Wtedy jednak mój czas się skończył…

Powstawały wtedy podwaliny dzisiejszego Piasta. Klub właściwie w jednej chwili otrzymał ogromną dawkę wiedzy, której nie potrafił na raz przyswoić.
- To był pierwszy kontakt z Ekstraklasą i nie tylko drużyna nabierała doświadczenia. Dotyczyło to całego klubu. Każdy kolejny prezes czy trener dokładał swoją cegiełkę i można w tym momencie – mówię to z pełną odpowiedzialnością – cieszyć się , że jesteśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. Nie mówię o sprawach stricte sportowych, ale o potencjale klubu i drużyny.

Da się porównać Piasta sprzed dziewięciu lat do tego obecnego?
- Muszę rozpocząć od stadionu, bo to zmiana, która jest najbardziej widoczna. Jest to miejsce, gdzie można w sposób kulturalny, bezpieczny i komfortowy zobaczyć widowisko sportowe. Kibic przychodzi i na wyciągnięcie ręki ma przed sobą swoich ulubieńców i najwyższą klasę rozgrywkową w Polsce. Dla trenera i zawodników nie jest to bez znaczenia. Tam gdzie jest dobry klimat piłkarski, tam lepiej się gra. Stadion to najlepsza wizytówka zmian. Możemy mówić o sprzęcie, stadionie, sztabie trenerskim, a także z zakresu przygotowania infrastruktury czy o wielu innych elementach. To wszystko zdecydowanie przemawia na korzyść obecnej sytuacji. Jednak chciałbym jeszcze wspomnieć o możliwościach klubu z zakresu opieki medycznej, fizjoterapii, odnowy biologicznej. Cieszę się, że mogę pracować z członkami sztabu medycznego. Nie chodzi mi o to, aby wystawiać sobie laurki, ale chcę powiedzieć, że to solidni partnerzy do współpracy, którzy traktują swoją pracę poważnie. To ważny element pracy, którą się wykonuje po to, aby trener mógł podejmować odpowiednie decyzje służące rozwojowi drużyny.

Dziewięć lat temu nie miał Pan tak rozbudowanego sztabu i nie dysponował takimi narzędziami...
- Na pewno. Nie chcę jednak kreślić takiego zdania, że wcześniej wszystko było źle, nie tak, itd… Było inaczej. Na pewno dokonał się progres. Mamy większe możliwości, ale i wymagania wobec nas się zmieniły. To nie chodzi o to, aby powiedzieć, że wcześniej było źle, a teraz jest pięknie. Standardy tak bardzo się w piłce zmieniły, że to jest coś normalnego, że możemy pracować w takich warunkach. To normalne, że dysponujemy narzędziami, które pozwalają nam każdego zawodnika „rozkładać” na czynniki pierwsze i przygotowywać na miarę jego potencjału.


Powiedział Pan „Mamy większe możliwości, ale i wymagania wobec nas się zmieniły”. Czuje Pan jak bardzo one wzrosły? Szczególnie po sezonie wicemistrzowskim?
- Tak jak powiedziałem wcześniej możliwości z pewnością mamy. Należy jednak zauważyć, że posiadają je także wszystkie liczące się kluby. Ten poziom pracy obowiązuje niemalże w każdym klubie Ekstraklasy. Kwestia żeby tak pracować, tak rywalizować, aby w starciu z rywalem przechylić szale na swoja korzyść. Cieszymy się i szanujemy warunki w jakich możemy pracować. Mówię o nas, o trenerach, o ludziach, którzy towarzyszą drużynie i mają wpływ na jej przygotowanie. Jestem przekonany, że doceniają to również sami zawodnicy.

Dziewięć lat temu nie startowaliśmy w szranki z innymi zespołami z równej pozycji…
- W kwestii ducha walki, w sensie zaangażowania i chęci byliśmy z nimi na równi… czasem przewyższaliśmy konkurencję. Wiele spraw było jednak do skorygowania. Pracowaliśmy jak mogliśmy i korzystaliśmy z narzędzi, które mieliśmy. Skupialiśmy się na pracy w tych warunkach, które były, a nie zastanawialiśmy się czy czegoś brakowało, nie narzekaliśmy. Interesowała nas tylko i wyłącznie praca.

Pańska droga potoczyła się jednak nieco inaczej. Jako młody szkoleniowiec był Pan pierwszym trenerem kilku klubów, ale później poszedł Pan w stronę pracy w sztabie, jako asystent trenera… i w środowisku piłkarskim da się słyszeć głosy, że w tej roli jest Pan najlepszy w Polsce. Jak Pan to odbiera? Nie obraża się Pan na takie postawienie sprawy?
- Dziękuję, cieszę się z takiej opinii. Jak Pan wspomniał pracowałem również jako pierwszy trener. To było dla mnie bardzo dobre doświadczenie. Dziś życie potoczyło się tak a nie inaczej i przez ostatnie lata pracuję jako asystent. Współpracowałem z trenerem Fornalikiem w Reprezentacji Polski, potem w Ruchu Chorzów, wcześniej tworzyłem sztab z Orestem Lenczykiem. Współpraca z tą osobistością była dla mnie zaszczytem. Wiele się od niego nauczyłem. W Śląsku współpracowaliśmy 3 lata, klub wówczas wywalczył Mistrzostwo Polski. Nie myślałem, że mógłbym w tym czasie pracować gdzieś jako pierwszy trener, skupiałem się na pracy, którą mam i podchodziłem do niej rzetelnie. Cieszę się z tamtego czasu. Pracowałem w wartościowych miejscach, gdzie działo się dużo dobrego dla klubów. Z drugiej strony nie czuję się na tyle stary, aby powiedzieć, że moja historia jest już zamknięta. Wiem o tym, że piłka potrafi zaskakiwać i trzeba być cierpliwym, pracować, a droga sama się ułoży. Trzeba to przyjąć. Dziś jestem członkiem sztabu Piasta i najważniejsze jest dla mnie dobro drużyny, skupiamy się na tym aby swoją pracę wykonywać jak najlepiej.

Prowadził Pan samodzielnie zespoły, m. in. potrafił Pan utrzymać w lidze znajdujący się w trudnej sytuacji Górnik Zabrze, dokonać awansu z Ruchem Chorzów i prowadzić Piasta Gliwice. Dla wielu to ciekawe, że wybrał Pan drogę kogoś, kto pozostaje w cieniu.
- To nie jest taka czarno-biała sytuacja. Wcześniej powiedziałem o aspekcie sportowym. Mam też swoje życie prywatne, gdzie – nie ukrywajmy – obciążenia towarzyszące byciem asystentem trenera są mniejsze. Zwłaszcza jeśli chodzi o odpowiedzialność. Tutaj dotyczy mnie ta stricte merytoryczna praca… ale dzięki temu mam tez więcej czasu dla rodziny i tego nie ukrywam. Mam więcej możliwości poświecenia im uwagi, dbania o relacje z żoną i moimi dziećmi, które prawdopodobnie ucierpiałyby, gdybym pełnił inną rolę. Bardzo cenię ten czas.

Jako asystent współpracował Pan z dwoma szkoleniowcami: Orestem Lenczykiem i Waldemarem Fornalikiem. O tym pierwszym powiedział Pan kilka słów. A jak to było z trenerem Fornalikiem, kiedy się poznaliście?
- Znamy się jeszcze z szatni piłkarskiej – jako piłkarze. Później rozpoczynaliśmy współpracę na niwie szkoleniowej. Ja byłem jego podopiecznym w klubie, a następnie współpracowaliśmy w Reprezentacji. Każdy rozwijający się trener myśli, analizuje i ma swój punkt widzenia. Skoro jednak trener zaproponował mi współpracę, to widocznie to moje spojrzenie mu odpowiada. Staram się dobrze pracować i przyczyniać się do rozwijania projektu Piast Gliwice.

Powiedział Pan niemal dokładnie to, co kiedyś dla „Przeglądu Sportowego”: Waldemar Fornalik jest człowiekiem otwartym. Otacza się ludźmi myślącymi podobnie, ale po swojemu.
- To jest puenta naszej współpracy. Ważną rolę w tej układance odgrywa również Tomasz Fornalik. Każdy z nas ma swój wkład na tworzenie pewnej filozofii prowadzenia drużyny. Podkreślę, że wymogi ciągle się zmieniają i nieustannie rosną. Mamy coraz więcej spotkań, rywalizujemy z coraz silniejszymi zespołami. W kontekście meczów i drużyny zbieramy pełne informacje o wszystkim i wszystkich na poziomie Ekstraklasy. Współpracujemy tak, żeby to było z korzyścią dla drużyny, aby była ona jak najlepiej przygotowana i miała szansę rywalizować na dobrym poziomie w każdym kolejnym spotkaniu.

Na treningach ciągle Pan coś notuje i nagrywa fragmenty treningów.
- To są normalne czynności: obserwacja, analiza bieżąca, dokumentacja, korekty swoich pomysłów i narzędzi treningowych, które ze względu na zawodników, obciążenia – zmieniają się. To kwestia otwartości i wychwycenia detali. Nie odbieram tego jednak jako czegoś wyjątkowego. To normalne w tej pracy.


Pan i trenerzy Fornalikowie znacie się tyle lat, jak to wpływa na pracę sztabu?
- To pomaga i z pewnością jest to związane z zaufaniem. Mamy dobry, zdrowy układ. Każdy wie za co jest odpowiedzialny. Cały czas wspólnie się rozwijamy, ponieważ branża tego wymaga.

Skoro poruszyliśmy temat szatni piłkarskiej to proszę zdradzić co Pan sądzi na temat swojej kariery sportowej. Jakim piłkarzem był Marek Wleciałowski?
- Myślę, że zasłużyłem na miano solidnego ligowca. Rozegrałem 249 meczów w Ekstraklasie. Nikt mi ich nie dał za darmo. Z pewnością problemy ze zdrowiem zaważyły, że ta droga potoczyła się tak, a nie inaczej. Być może moje doświadczenie trenerskie na tym zyskało. Mam świadomość z czym wiąże się dobre przygotowanie fizyczne, co to znaczy dbałość o zdrowie i aspekty około piłkarskie, które mają wpływ na grę. Z jednej strony zebrałem doświadczenie boiskowe, a z drugiej posiadłem również wiedzę i świadomość, co to znaczy wykonywanie zawodu piłkarza.

Czy siedzi w Panu myśl, że mógł Pan wycisnąć ze swojej kariery więcej, gdyby nie kontuzja?
- Może jeszcze jakiś czas temu to pytanie kołatało mi się w głowie... Mam jednak świadomość, że pod względem umiejętności byłem zawodnikiem solidnym, który zawdzięczał swoją pozycję na boisku pracy i temu, że miałem na swojej drodze bardzo dobrych trenerów. To jest główny punkt. Kontuzja wykluczyła mnie z udziału w Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku, gdybym tam był kto wie jak później potoczyły by się moje piłkarskie losy… Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Dzięki tej sytuacji bliżej poznałem doktora Jerzego Wielkoszyńskigo, który wyprzedził epokę w swoich badaniach nt. przygotowania fizycznego. Trochę z uwagi na moje problemy zdrowotne mogłem bliżej „dotknąć” jego filozofii, sposobu patrzenia na przygotowanie i stać się jednym z najbliższych jego osób. Dziś tę wiedzę mogę wykorzystywać i dzielić się nią z innymi.

Czy było tak, że niejako na żywym organizmie testował Pan to spojrzenie?
- Można to tak nazwać. Właśnie dzięki temu patrzeniu i pracy, która w tamtych czasach była bardzo eksperymentalna, a dziś już normalna, to z przeciętnego potencjału piłkarskiego stałem się zawodnikiem ekstraklasowym.

Ze spuścizny doktora Wielkoszyńskiego trenerzy korzystają do tej pory. Na jego metodach pracowali lub pracują trener Lenczyk czy Fornalik.
- Tak, ja podpisuje się pod jego filozofią jako zawodnik oraz jako trener, który pracował na tych metodach. Pierwsi trenerzy „zarażeni” myśleniem doktora Wielkoszyńskiego tłumaczyli tę filozofię na język piłki, która zawsze była i jest najważniejsza.

Z kontuzją zmagał się Pan niemal trzy lata, więc sporo czasu Panu uciekło. Między innymi Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie, z którego Polacy przywieźli srebrny medal. Biało-Czerwoni w finale przegrali z Hiszpanią, w której grał wówczas Luis Enrique, którego dziś mijamy w hotelowym lobby (przyp. red. Luis Enrique mieszkał w tym samym czasie w hotelu Albir Garden co Piast). Nie jest panu szkoda, że dopiero dziś się Pan z nim spotkał, a nie 26 lat temu na boisku?
- Rzadko wracam do tej historii, ale skoro jesteśmy przy tak obszernej rozmowie, to pozwolę sobie ją przypomnieć. To był czas przygotowań do Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie. Rozegrałem pół sezonu, które było w moim wykonaniu bardzo dobre. Można nawet powiedzieć, że błyskotliwe. W ostatniej chwili wskoczyłem do grupy selekcyjnej, która przygotowywała się do igrzysk. Nie wypracowałem swojej pozycji będąc dłużej w drużynie młodzieżowej Polski, ale poprzez to, że w klubie trenerzy dobrze pracowali i zostałem dobrze przygotowany do rozgrywek. Grałem solidnie w obronie, ale strzelałem też bramki. To zostało zauważone przez trenera Wójcika. Niestety, jak wcześniej wspomniałem tak się złożyło, że przed samymi igrzyskami doznałem kontuzji. To był epizod, który szybko został otwarty i od razu zamknięty. Gdybym był dłużej w tej reprezentacji, to może by to we mnie mocniej siedziało i może dziś mówiłbym, że żałuję… ale tutaj po prostu coś się otworzyło i zamknęło, a życie pobiegło dalej. W takich kategoriach na to patrzę. Nie gdybam, bo w mojej opinii nie ma to sensu.


Teraz patrzy Pan na to z perspektywy czasu. A jak wtedy Pan sobie poradził z tą sytuacją?
- Właśnie wtedy pomógł mi doktor Wielkoszyński, który „wyprowadzał” mnie po wstępnej – nieco błędnej diagnozie i wielu komplikacjach. Dopiero po kilkunastu miesiącach ciężkiej i rzetelnej pracy udało mi się z tego wyjść. Dzięki doktorowi byłem nadal zdrowym i sprawnym człowiekiem. To dla mnie jest sygnałem, że właściwa praca potrafi sporo dokonać. Potrzeba w niej jednak cierpliwości, świadomości oraz determinacji. Doktor otwierał mi głowę, że wszystko jest możliwe i sporo jeszcze można zrobić. Rzeczywiście, okazało się, że pograłem jeszcze kilka lat na całkiem dobrym poziomie. (śmiech)

Kontuzje to nie tylko fizyczny ból dla zawodnika. To również ciężkie przeżycie dla strefy mentalnej. Zapytam nieco brutalnie – czy pańska kontuzja nie pomogła Panu jako szkoleniowcowi, który wie jak to jest przez nią przechodzić i pomóc zawodnikom, którzy zmagają się z urazami?
- Tak, mam świadomość kontuzji. Myślę, że ten przykład urazu można przenieść do każdej dziedziny życia. Jeśli taką sytuację dobrze się przepracuje, to prawdopodobnie przyniesie w przyszłości owoce. Tak na to patrzę. Z takiej sytuacji często wychodzimy silniejsi. Co nas nie zabije to nas wzmocni… A czy pomaga mi to w zrozumieniu zawodników? Myślę, że tak.

Na koniec chciałbym zapytać o obecną sytuację Piasta. Dziennikarze, piłkarze czy osobami ze środowiska podkreślają, że należy być spokojnym o przyszłość Piasta, bowiem drużyna znajduje się w dobrych rękach. Co Pan na to?
- Zawsze weryfikacją pracy trenerów są mecze i wyniki. Pracujemy najlepiej jak potrafimy, o tym mogę zapewnić. Staramy się dobrze przygotować zespół i czekamy na rozgrywki. One nie będą mówić o sile sztabu czy sile drużyny. One powiedzą o sile Piasta. Teraz jest trudny okres w historii klubu, ale to okres przejściowy. Jestem przekonany, że wyjdziemy z tego zwycięsko. Chcemy zrobić stabilny krok do przodu, który ma spowodować aby klub w tej stabilności utrzymał się dłuższy czas.

To na pewno pozwoli przekonać tych kibiców, którzy mają uwagi do pracy piłkarzy czy sztabu.
- Nie chciałbym się ustosunkowywać do różnego rodzaju wątpliwości kibiców. W moim odczuciu fani dali wyraz akceptacji naszej wspólnej pracy. Już w wielu meczach rundy jesiennej zespół pokazywał, że nie poddaje się i walczy w najtrudniejszych momentach, a kibice to widzą. Dali odczuć w wielu sytuacjach, że wspierają takie zachowania. Ja jako trener patrzący na wydarzenia boiskowe – i mówiący w imieniu zawodników – czuję wsparcie kibiców.

Początki nie były łatwe...
- Uważam, że to już za nami. Wiem, że zespół wierzy i liczy na wsparcie kibiców, a oni je pokazują. Spójrzmy chociażby na sytuację ze sparingu z GKS-em Jastrzębie, na który przyjechała ponad stuosobowa grupa fanów. Niech to będzie potwierdzenie moich słów i znak, że idą dla nas lepsze czasy.


Biuro Prasowe
GKS Piast SA