Korun: Złych emocji nie zabieram do domu
- Gdy przegrywasz, to jesteś zły, wkurzony i nic ci się nie chce, ale jednak wracając do domu, musisz zostawić wszelkie złe emocje na zewnątrz. Twoje dzieci potrzebują przecież normalnego i uśmiechniętego ojca - przyznał Uros Korun, który w długiej rozmowie opowiedział o rodzinie, ojcostwie i szyderce w szatni. Nie zabrakło również innych ciekawych wątków.
Dlaczego często śmiejesz się ze swoich kolegów z drużyny?
- Bo mogę! (śmiech) A tak na poważnie, to jestem otwartym człowiekiem i lubię się śmiać, nie tylko z nich, ale też razem z nimi. Często oglądamy lub wysyłamy sobie różne filmiki, a później je komentujemy i wspólnie się śmiejemy. Dobrze mieć wokół siebie uśmiechniętych ludzi.
Kto ma największy dystans do siebie?
- Gerard Badia. Lubi być w centrum zainteresowania i potrafi się z siebie śmiać. Z innych również, czego mamy przykłady z przeszłości, gdy na przykład zostawił Denisowi Gojko "prezent" w plecaku... Takie przykłady można mnożyć.
A kto najmniejszy?
- Z grupy obcokrajowców to wydaje mi się, że ja... (śmiech) Nie no, nie ja, ale Mikkel Kirkeskov. On, bez dwóch zdań!
Wykorzystujecie to jakoś i częściej się z niego nabijacie?
- Ja nie, bo potrafię wyczuć granicę. Oczywiście, raz czy drugi można spróbować, ale kiedy widać, że nie powinno się tego robić, to odpuszczam.
A jak z Jorge Felixem? Kiedyś wspomniałeś, że on również nie ma zbyt dużego dystansu, mimo że dużo się śmieje.
- On jest w specjalnej kategorii. (śmiech) To super człowiek i nie mogę powiedzieć o nim złego słowa. Na wyjazdach jesteśmy razem w pokoju i zawsze znajdziemy powód do śmiechu. Jorge, podobnie jak Badi, ma spory dystans do siebie, ale nie jest on aż tak wielki.
Wasze wzajemne "szpileczki" z Jorge nie mają na celu wkurzenia drugiej osoby, ale bardziej ożywienia sytuacji, prawda?
- No tak, tak. Oczywiście wiemy, że dana rzecz nie będzie mu pasować, ale i tak to mówimy lub robimy, a później czekamy na reakcję. Raz jest w porządku, a raz nie. Zresztą tak jest przecież u większości ludzi... Jorge to bardzo pozytywny facet i nie obraża po takich głupkowatych żartach.
A Jorge już wie, jak się nazywasz? Nawiązuje do waszej rozmowy na obozie.
- Myślę, że nie! (śmiech)
Jesteś uśmiechniętą osobą, ale czy jest coś, co potrafi cię wkurzyć i popsuć humor na dłuższy czas?
- Tak, chyba każdy ma coś takiego. Jeśli chodzi o piłkę, to dzieje się tak, kiedy nie gram. W takich sytuacjach mocno to po mnie widać... W tym sezonie gram, a wyniki zespołu są dobre, więc jest w porządku, ale jak siedzę na ławce, to jest zupełnie inaczej. Nie jestem wtedy taką samą osobą.
Potrafisz wtedy zostawić zły nastrój w szatni czy przynosisz go do domu?
- Niestety czasami nie potrafię wszystkiego zostawić w klubie, ale mam dwójkę dzieci i mogę powiedzieć, że z nimi świat jest zupełnie inny. Żona wie, kiedy nie jestem w zbyt dobrym humorze i musi dać mi nieco spokoju, ale przy dzieciach nie mogę tego wszystkiego okazywać. Wiadomo, że gdy przegrywasz, to jesteś zły, wkurzony i nic ci się nie chce, ale jednak wracając do domu, musisz zostawić wszelkie złe emocje na zewnątrz. Twoje pociechy potrzebują przecież normalnego i uśmiechniętego ojca... Córka ma już siedem lat i potrafi wyczuć mój nastrój, dlatego też daje mi więcej spokoju, gdy przegrywamy.
Gorsze dni się zdarzają, to oczywiste, ale jakie masz sposoby, żeby się odciąć i wrócić do normalności?
- Rodzina. Ona potrafi zmienić wszystko i pomaga zapomnieć o negatywnych rzeczach.
W tym roku miałeś chyba sporo okazji do uśmiechu i do wcześniej wspomnianej szyderki, bo Słowenia wygrywała wszystko...
- No tak, ale po spotkaniu Słowenia - Polska mało kto chciał rozmawiać. (śmiech) Było trochę gratulacji, ale nic więcej. Przed meczem wbijaliśmy sobie szpilki, ale po moim powrocie z kadry zrobiło się cicho. Trochę prowokowałem, ale widziałem, że nikt nie chciał wdawać się w dyskusję, więc to zostawiłem. Podobnie było po starciu w siatkówkę... Wiecie co jest dziwne? Polska przegra, to jest cisza, ale gdy wygra, to jest normalnie chaos!
Było jeszcze kolarstwo i wyścig Vuelta a Espana. Wygrał Słoweniec Primoż Roglić, a Hiszpan Alejandro Valverde był drugi... Mogłeś ponownie dokuczać Jorge Felixowi.
- Tak, to prawda. Nawet się o to założyliśmy. Ja powiedziałem, że wygra Roglić, a on, że Valverde. Dobrze, że mi przypomnieliście, bo wygrałem z nim zakład, którego nie spłacił! (śmiech)
Słowenia to mały kraj, ale sukcesów nie brakuje... Jak to robicie?
- Szczerze, to nie wiem. Jeśli chodzi o piłkę to NK Maribor grał niedawno w Lidze Mistrzów i Lidze Europy, a to duży sukces. Niestety, ale nasza kadra nie ma w ostatnim czasie najlepszych wyników i nie potrafi awansować na duże turnieje... Są jednak inne sporty, takie jak kolarstwo, skoki narciarskie, siatkówka czy koszykówka. Mamy też mistrza świata żeglarstwie, więc trochę tego jest. Ludzie w Słowenii w każdy wolny dzień przebywają na powietrzu. Chodzą na spacery, biegają lub jeżdżą na rowerze. Jeśli rodzice aktywnie spędzają czas, to później ich dzieci biorą z nich przykład i sami chętniej uprawiają sport.
Czy z jakiegoś tegorocznego sukcesu Słowenii na arenie międzynarodowej cieszyłeś się najbardziej?
- Mogę powiedzieć, że cieszę się z każdego dobrego wyniku moich rodaków. Słowenia nie jest dużym krajem, więc gdy ktoś z nas odnosi sukces, to mogę czuć dumę. Za przykład mogę podać Lukę Doncicia, który ma dopiero 20 lat, a jest jednym z najlepszych zawodników NBA. Wszyscy się tym interesują i śledzą jego wyniki. Na mecz, w którym drużyna Doncicia grała z zespołem Gorana Dragicia poleciało ponad trzy tysiące Słoweńców. Widać, że ludzie tym żyją i czują dumę z naszych sportowców.
A pamiętasz jakieś sukcesy z przeszłości?
- Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to Euro 2000. Można powiedzieć, że w Słowenii była euforia i cały kraj śledził wyniki oraz rozmawiał tylko o piłce nożnej. Miałem wtedy 13 lat, ale dobrze to wszystko pamiętam.
Ostatnio jesteś częścią reprezentacji Słowenii, ale dość długo musiałeś czekać na powołanie... Czy w którymś momencie kariery straciłeś nadzieję, że trafisz do kadry?
- Muszę powiedzieć, że tak. To było w moim debiutanckim sezonie w Piaście. Na koniec rozgrywek zostaliśmy wicemistrzem, ale przez długi czas prowadziliśmy w tabeli, więc mogłem myśleć o powołaniu. W tamtym okresie do kadry dostał się przecież między innymi Boban Jović z Wisły Kraków, która walczyła o utrzymanie... Dużo o tym rozmawiałem z Sasą Zivcem, bo graliśmy często i dobrze, a to najważniejsze. Zastanawialiśmy się, czemu tego powołania nie ma. Miałem wtedy 29 lat, więc w końcu dałem sobie spokój i powiedziałem, że jeśli teraz go nie dostałem, to już zapewne nigdy nie dostanę. Minęły trzy lata i w końcu przyszło, więc jestem bardzo zadowolony.
Czyli życie zaczyna się po trzydziestce?
- Można tak powiedzieć! Choć, jeśli weźmiemy pod uwagę samą piłkę, to w moim przypadku zaczęło się od 28. roku życia. Od tego momentu gram lepiej i aktualnie jestem w najlepszym momencie swojej kariery. W tym wieku jest się dojrzalszym zawodnikiem, a głowa jest już na swoim miejscu. Po prostu wiadomo już czego się chce. Jest tak nie tylko w piłce, ale również w życiu prywatnym. Dom, rodzina, wszystko jest odpowiednio poukładane.
Coś się wtedy wydarzyło, że tak mówisz?
- Rok przed przyjściem do Piasta był dla mnie świetny. Grałem wszystko i zostałem najlepszym obrońcą ligi. Czasami jest tak, że grasz dobrze 3-4 mecze, ale później przychodzi słabszy występ. Wtedy było jednak inaczej, bo cały czas prezentowałem się na wysokim poziomie. To jest najlepsze, co może być.
A jak wyglądała sytuacja po przyjściu do Piasta? Z roku na rok było coraz lepiej?
- Nie. Na początku było dobrze, ale sytuacja zmieniła się za czasów trenera Dariusza Wdowczyka. Najpierw grałem w większości meczów, a później dwa spotkania na ławce, a kolejne dwa na boisku. Dla mnie osobiście takie rozwiązania są trudne, bo nie jest łatwo się przestawić. Środkowy obrońca potrzebuje stabilizacji. To właśnie dzięki niej rośnie pewność siebie, a wtedy łatwiej o podejmowanie lepszych decyzji, lepsze ustawianie się, czy też lepszą komunikację i współpracę z kolegami z zespołu. Wspomniany czas nie był najlepszy, ale podobnie było w poprzednich rozgrywkach, kiedy grałem bardzo mało. Nie podobało mi się to, ale zespół wygrywał, więc to rozumiałem i akceptowałem tę sytuację. Poprzedni sezon mogę zapamiętać z dwóch powodów. Po pierwsze był on fantastyczny, ponieważ zdobyliśmy mistrzostwo Polski, a po drugie nie był najlepszy dla mnie indywidualnie ze względu na małą liczbę rozegranych spotkań. Jednak wolę patrzeć na pozytywy, więc tytuł zapamiętam bardziej. Teraz, gdy wspominam te chwile i patrzę na zdjęcia, to czuję, że to było coś fantastycznego.
Mistrzostwo Polski to jedno z ostatnich i teraźniejszych wspomnień, ale czy pamiętasz coś ze swoich piłkarskich początków?
- Oczywiście, że tak. Grałem jako napastnik i byłem najlepszym strzelcem swojego zespołu w każdej kategorii aż do czternastego roku życia.
Od kiedy grasz w piłkę?
- Mogę powiedzieć, że od zawsze, bo z dzieciństwa pamiętam tylko piłkę. Zacząłem jakoś, gdy miałem cztery lub pięć lat. Już wtedy chodziłem na treningi. Z tamtymi czasami wiąże się całkiem zabawna historia. Nie wiem dokładnie ile wtedy miałem lat, ale pamiętam też taką sytuację, że byłem za młody, aby wystąpić w oficjalnym spotkaniu. Bodajże dziesięciolatkowie mogli grać, ale ja byłem rok lub dwa młodszy. Musiałem więc grać na kartę innego chłopaka. Przed meczami musiałem zapomnieć o Urosie Korunie i trzeba było nauczyć się innych danych. Nie wiem czy powinienem, to mówić. (śmiech)
Co jeszcze pamiętasz ze swojego dzieciństwa? Oprócz piłki nożnej.
- Cały czas był ruch. Jak nie piłka nożna, to koszykówka, rowery, baseball i inne sporty. Chodziłem oczywiście do szkoły, ale po lekcjach biegaliśmy po dworze aż do samego wieczora. Miło tak wrócić pamięcią do tamtych czasów, gdy nie było komputerów, smartfonów... Cały czas podwórko i zabawa. W dzisiejszym świecie jest inaczej.
Rodzice byli dla ciebie wzorem?
- Tak. Rodzice, a w szczególności ojciec, który też grał w piłkę. Chodziłem z nim na mecze i byłem jednym z chłopców od podawania piłek. To głównie dzięki niemu jestem piłkarzem, bo gdy jesteś dzieckiem to właśnie od rodziców czerpie się najwięcej. Ja wzorowałem się na tacie i od małego chciałem grać w piłkę.
A jak poznałeś swoją drugą połówkę, Tinę?
- Mieszkaliśmy koło siebie, a nasi ojcowie grali w piłkę w tym samym klubie. Jego znałem, ale Tinę poznałem dopiero w gimnazjum. Chodziliśmy razem do szkoły, a po roku zostaliśmy parą. Niedawno minęło nam czternaście wspólnych lat.
Wiele razy mówiliście, że w Gliwicach czujecie się jak w domu, a pamiętasz wasz pierwszy dzień w Polsce?
- Tak, na początku byłem tutaj sam. Pamiętam pierwszy moment, kiedy jechałem autem z Kamilem Kogutem. Wjeżdżaliśmy do Gliwic, rozglądałem się na prawo i lewo, ale jedyne co widziałem to stare bloki. (śmiech) Myślałem sobie wtedy "co to jest i co ja tutaj robię?". Nazajutrz poszedłem jednak na rynek i zmieniłem zdanie. Z każdym kolejnym dniem Gliwice podobały mi się coraz bardziej.
A Tina kiedy do ciebie dołączyła?
- Jakoś po dwóch lub trzech tygodniach. Wtedy już znalazłem mieszkanie, więc Tina z Liją mogły się wprowadzić. Odczucia Tiny, co do Gliwic, były takie same, jak moje. Pierwsze dni były dla niej masakryczne, ale teraz czuje się tutaj, jak w domu. Mogę to powiedzieć z ręką na sercu.
Czy waszej przeprowadzce towarzyszyły jakieś obawy? Zmienialiście przecież kraj i można powiedzieć, że szliście w nieznane...
- Nie. Zdecydowałem na przyjście to Piasta i byłem przekonany, że nam się powiedzie. Pozytywnie się do tego nastawiliśmy. We wszystkim pomogło też to, że ten pierwszy sezon był znakomity. Grałem i drużyna wygrywała, a to jest zawsze pomocne, gdy przychodzisz do nowego klubu. Atmosfera była bardzo pozytywna, a to udzielało się wszystkim w klubie i w mieście. Nie mieliśmy się czego obawiać.
Spodziewałeś się tego, że zostaniesz tutaj tak długo?
- Muszę powiedzieć, że nie. Myślałem, że po dwóch latach zmienię klub i przeniosę się do innego kraju.
Ale jednak zostałeś... Coś szczególnego spodobało ci się, że to już twój piąty rok w Piaście?
- Klub. Wszystko jest w porządku, ale najbardziej pozytywną rzeczą jest szatnia. Nie ma w zespole piłkarza, który do niej nie pasuje. Każdego z nich da się lubić, co powoduje świetną atmosferę. To dla mnie najważniejsze, jeśli chodzi o aspekt piłkarski. Ważne jest również to, że Tinie i moim dzieciom podoba się życie w Gliwicach.
No właśnie... W Gliwicach po raz drugi zostałeś ojcem. Co dla ciebie oznacza bycie tatą?
- To bardzo wyjątkowe uczucie, które ciężko opisać. Świetnie jest słyszeć, kiedy dzieci mówią do ciebie "tato" lub widzieć uśmiechy na ich twarzach po powrocie do domu. Wszystko to, co robię w moim życiu jest robione dla nich.
Która cecha twojego charakteru pomaga ci najbardziej w codziennym życiu?
- Chyba to, że patrzę na wszystko z pozytywnym nastawieniem. Negatywne myślenie przeszkadza w życiu i przez to jest się cały czas złym czy marudnym. Ważne jest również to, żeby ze słabych rzeczy umieć wyciągnąć pozytywy.
Dzięki temu nastawieniu potrafisz też wspierać innych, prawda? Tak było między innymi z Sasą Zivcem, który odżył w Piaście dopiero po twoim przyjściu do klubu.
- Tak, to prawda. Byliśmy wtedy jak bracia. Kiedy Sasa miał problem, to nie zwracał się do taty lub kogoś innego, tylko do mnie. Z mojej strony było podobnie, bo ja wolałem porozmawiać właśnie z nim. Odbyliśmy dużo rozmów, w których próbowałem zmienić jego negatywne nastawienie i czasami się udawało, a czasami nie. Tak to już jednak bywa. (śmiech) Znałem go jeszcze z czasów gry w Słowenii i wiem, że od tamtego czasu dużo się zmienił. Mam nadzieję, że również dzięki mojej pomocy.
Dużo rozmawiacie po jego powrocie do Polski?
- Tak. Po meczu w Lubinie zostałem u niego z rodziną, więc spędziliśmy trochę czasu razem. Sasa przyjechał też na urodziny Gerarda, z czego bardzo się ucieszyłem. Nie mamy do siebie blisko, więc nie nie odwiedzamy się zbyt często, ale dużo ze sobą rozmawiamy. Piłka nożna to jednak bardzo rzadki temat, bo najczęściej poruszamy inne kwestie, takie jak NBA czy NFL. Jest o czym gadać.
Jakie cele stawiasz sobie na najbliższy czas?
- Chcemy zakończyć ten rok na najwyższej pozycji, jak to tylko możliwe. Jesteśmy wysoko, ale inne drużyny są bardzo blisko. Drużyna po przemeblowaniach gra dobrze, nowi zawodnicy wkomponowali się do zespołu, więc jestem pozytywnie nastawiony. Natomiast prywatnie, chcę być dobrym ojcem i dawać wsparcie mojej rodzinie. To dla mnie najważniejsze.
Czy po zdobyciu mistrzostwa czujecie, że presja jest większa?
- Tak, da się to odczuć na każdym kroku. Ostatnio byłem na rynku i spotkałem kilku ludzi, którzy mówili, że w tym roku też musimy wygrać ligę... Wiemy, że to nie będzie łatwe, bo obrona tytułu jest trudniejsza niż zdobycie go po raz pierwszy. Każdy w szatni powie jednak, że chce być najwyżej, jak tylko się da. Dobrze się czujemy i mamy świadomość, że możemy wygrać każdy mecz, a to jest bardzo ważne. Będzie ciężko zostać ponownie mistrzem, ale dlaczego nie?
Na koniec luźniejsze pytania. Razem z Mikkelem Kirkeskovem dojeżdżałeś na treningi hulajnogą... Teraz jest już chłodniej, więc jakie macie pomysły na zimniejsze dni?
- Hulajnoga jest już niestety schowana... Fajnie było pojeździć, ale jest już zimno, więc zostaje ciepły samochód. (śmiech)
Kogoś udało się namówić, żeby do was dołączył?
- Jak ktoś spróbował, to od razu mu się spodobało. Większość woli jednak dojeżdżać autem. Stwierdziliśmy z Mikkelem, że to dziesięć minut jazdy, trochę śmiechu, więc dlaczego nie? Kiedy muszę zostawić mojej żonie samochód, to nie ma z tym problemu i jadę hulajnogą.
Rozmawiali: Karol Młot i Piotr Grela
Biuro Prasowe
GKS Piast SA