Konczkowski: Jestem ambitnym człowiekiem

02
lip

- Nie chcę być odbierany tylko jako solidny ligowiec, jako zawodnik, który gra, gromadzi liczby występów w lidze, raczej indywidualnie niczego nie zawali, ale też do przodu niczego konkretnego nie dołoży, czyli taki nijaki średniak. Chciałbym pokazywać, że jestem wartościowym piłkarzem - przyznaje w długiej rozmowie Martin Konczkowski, który mówi nam o ambicjach, pracowitości oraz o życiu rodzinnym.


Często pytany jesteś o pochodzenie swojego imienia? Czy jesteś już zmęczony dociekaniem, dlaczego Martin, a nie Marcin?
- Nie mam z tym problemu. To imię po prostu spodobało się moim rodzicom. Dostali kiedyś w prezencie ciuszki, to bodajże były śpioszki dla niemowlaka i na jednym z nich było napisane Martin. Było to jeszcze zanim przyszedłem na świat. Mamie i tacie to imię przypadło do gustu i tak zdecydowali.


Podobno jest wiele historii związanych z tym imieniem, które wydarzyły się później?
- Tak, było kilka. Ludzie pytali mnie na przykład o to czy jestem Polakiem czy może pochodzę z Niemiec, albo po prostu podejrzewali mnie, że urodziłem się w Niemczech i dlatego mam tak zagranicznie brzmiące imię. Były to sporadyczne przypadki, ale też była całkiem niedawno taka historia, która miała miejsce w poprzednim sezonie. Pamiętam, że w trakcie meczu przy jednej z akcji podbiegł do mnie sędzia Wojciech Myć i mówił do mnie po angielsku. (śmiech) Byłem trochę zdziwiony, dlaczego tak, powiedziałem że jestem Polakiem i śmiało możemy rozmawiać po Polsku, a mimo wszystko dalej używał angielskiego. Być może się pomylił, a może też myślał, że jestem zagranicznym piłkarzem.


Udało się później porozmawiać i wyjaśnić to nieporozumienie?
- Niestety nie. To było w ferworze walki, w sytuacji chyba przy rzucie rożnym. Później mi to już wypadło z głowy i nie udało się wrócić do tego w rozmowie.


Bywasz tym zmęczony? Wyjaśnianiem, odpowiadaniem na pytania właśnie o to imię?
- Nie, dla mnie nie ma problemu o tym opowiadać, bo też rozumiem, że nie jest to powszechne imię, raczej rzadko spotykane wśród Polaków. Zawsze chętnie wyjaśnię.


Generalnie mam wrażenie, że ciężko cię sprowokować, wyprowadzić z równowagi czy doprowadzić do jakiegoś wybuchu emocji. Trudno wywołać u ciebie negatywne emocje?
- To się zgadza, bardzo ciężko jest mnie wyprowadzić z równowagi. Pamiętam, że moja żona, jeszcze zanim zostaliśmy małżeństwem, często się denerwowała. W różnych sytuacjach było właśnie tak, że ona mocno przeżywała, a ja byłem taką oazą spokoju i nawet to ją wkurzało, że przy drobnych sprzeczkach między nami nie potrafiłem się zdenerwować. Kiedyś jak jeszcze grałem w Ruchu Chorzów, trener Jacek Zieliński określił mnie jako osobę pozbawioną układu nerwowego. Taki po prostu jestem, taki mam charakter, z natury jestem spokojny i opanowany.


A w przypadku negatywnych i przykrych wydarzeń, które przytrafiają się każdemu, wtedy również masz łatwość radzenia sobie z tym oraz potrafisz mieć do tego dystans?
- Jeśli pojawiają się jakieś trudności w życiu, to raczej przeżywam to sam i wewnątrz siebie sobie z tym radzę. Staram się nie pokazywać na zewnątrz i uchodzę za takiego, który uspokaja sytuację. Dla przykładu, kiedy moja żona tuż po urodzeniu syna musiała zostać w szpitalu, bo mały na początku miał nie najlepsze wyniki, więc się stresowała, ja w tym czasie byłem na obozie przygotowawczym do startu rundy. Była to dla wszystkich niełatwa sytuacja, którą ja też przeżywałem, ale podczas rozmowy nie dawałem tego po sobie poznać. Na zewnątrz chce pokazywać przede wszystkim ten spokój.


Skoro już rodzinie mowa, to jak ty się czułeś i przeżywałeś te zmiany? Ślub, narodziny dziecka, zakładanie własnej rodziny...
- Na pewno były to dla mnie najważniejsze chwile w życiu. Rok temu ślub i na początku 2020 narodziny syna. Kiedy przygotowywaliśmy się na przyjście na świat dziecka czułem się szczęśliwy, a kiedy już się urodził, to szczęście było jeszcze większe. Dla mnie to jest dodatkowa motywacja w czasie treningów oraz gry w piłkę nożną. No cóż, coś w życiu się zmienia, zmieniają się priorytety i wszystko kręci się wokół syna, bo to on jest dla nas najważniejszy. Człowiek dojrzewa i można powiedzieć dorasta do nowej roli, jaką jest bycie ojcem. 


To pytanie często zadaję zawodnikom. Tak się złożyło, że każdy z was w momencie przeprowadzania wywiadów spodziewał się potomstwa lub miał skromny staż jako tata. Czy piłkarzowi trudno jest być ojcem?
- Myślę, że nie. Moim zdaniem, jeżeli ktoś chce być dobrym ojcem, nie powinien mieć problemu, żeby odpowiednio postępować i sprawdzi się w tej roli. Są okresy w roku jak na przykład przerwy między rundami, kiedy jesteśmy na obozach i nie ma nas w domu, ale w pozostałych przypadkach można zorganizować sobie dużo czasu, który można poświęcić dzieciom.


Jest jakiś szczególny model, albo rozpisane są dyżury kto, kiedy zajmuje się dzieckiem? Jest rozgraniczenie, które pozwala ci się skoncentrować tylko na rodzinie oraz tylko treningach?
- W moim domu jest świadomość tego, jaki zawód wykonuje i w nocy praktycznie żona wyłącznie zajmuje się synem, żebym ja mógł być wyspany, ale jeśli się przebudzę, to oczywiście też staram się pomagać, bo nie jest tak, że uciekam od zadań. To dla mnie jest przyjemność zająć się synem i pomóc żonie. To nie jest tak, że coś się dzieje kosztem czegoś i którąś sprawę zaniedbuję. W nocy staram się wysypiać i nigdy nie zdarzyło się, żebym był niewyspany na treningu. Wszystko odbywa się w granicach rozsądku.


Mówiliśmy o opanowywaniu złości i odporności na stres, a jak sytuacja wygląda ze wzruszeniem? Dziecko potrafi wywołać u ciebie łzy lub niepohamowany zachwyt?
- Wzruszenie jest jednak kompletnie innym uczuciem, trudne je stłumić. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem syna, to było to uczucie, które naprawdę trudno opisać słowami. Jest to piękna, wyjątkowa chwila, z dnia na dzień mogę obserwować jak rośnie, jak się zmienia, to na pewno są to dla mnie wspaniałe momenty.


Jak aktualnie się czujesz? Na początku roku klub przedłużył z tobą kontrakt. W przypadku sytuacji rodzinnej daje poczucie bezpieczeństwa i zadowolenia?
- Jest stabilizacja, ponieważ będę mieć ważną umowę jeszcze przez dwa lata. Jestem w Gliwicach szczęśliwy, bo zarówno miasto, jak i ludzie sprawiają, że z rodziną czujemy się tutaj dobrze. Klub i drużyna są na bardzo wysokim poziomie, dlatego cieszymy się, że ten kontrakt został przedłużony. Dzięki temu nie towarzyszy nam też stres, który z pewnością by był, gdyby umowa kończyła się za pół roku. Przy tak małym dzieciaczku taki spokój i stabilizacja są bardzo cenne.


Rodowity Ślązak, tutaj urodzony i cała dotychczasowa kariera to śląskie kluby. Czujesz się mocno związany z tym regionem?
- Zanim odpowiem na to pytanie to anegdota z drogi powrotnej z treningu. Wracałem z Patrykiem Tuszyńskim i Kubą Czerwińskim i rozmawialiśmy o przeprowadzkach, ile razy oni zmieniali miejsca, a ile ja. Tak naprawdę gdybym zdecydował się zostać w Rudzie Śląskiej i stamtąd dojeżdżać - a mógłbym - to praktycznie nie miałbym ani jednej przeprowadzki na koncie. Wychodzi na to, że nie zaznałem jeszcze takiego prawdziwego piłkarskiego życia, gdzie zawodnik żyję trochę "na walizkach" i zdarza się, że dość często zmienia miejsca zamieszkania. W moim przypadku przez całe życie związany jestem ze Śląskiem, tutaj się wychowałem. Czuję się tutaj szczęśliwy, mam wielu znajomych, przyjaciół i z pewnością Śląsk jest dla mnie ważnym miejscem.


W czym u ciebie przejawia się „śląskość”?
- Przede wszystkim przywiązanie do rodziny. Jestem osobą mocno rodzinną. Teraz żona i syn są dla mnie najważniejsi, ale także dalsza rodzina nie jest mi obojętna i staram się dbać o te wszystkie stosunki. Ślązacy słyną z pracowitości i są bardzo ambitni. Zarówno mój tata, teść i szwagier są górnikami, ciężko pracowali przez 28 dni w miesiącu. U mnie to się przełożyło na sport, na treningi. Zawsze starałem się robić coś dodatkowego, nad program i zawsze dawałem z siebie sto procent. 


Z czego to może wynikać? Z przywiązania, braku okazji czy może sam nie czułeś potrzeby spróbowania swoich sił w innym rejonie Polski lub za granicą?
- To nie jest też tak, że gdyby była opcja, to nie chciałbym wyjeżdżać. Nie było tak, że o wyborze klubu decydowało miejsce. Kiedy byłem juniorem i zaczynałem swoją grę w Ruchu to mój nauczyciel wf-u, który mnie uczył w liceum, wziął mnie właśnie do Chorzowa. Z kolei kiedy odchodziłem było tak, że Piast był po prostu najkonkretniejszy. Nie oceniałem tej oferty przez pryzmat tego, że to są Gliwice i Śląsk. Całkiem możliwe, że gdyby w tamtym czasie nie było oferty Piasta, tylko innego klubu, który zachowałby podobne standardy i był tak samo konkretny jak Piast, to pewnie tam bym zagrał.


Miałeś okazję długo współpracować z trenerem Fornalikiem w Ruchu Chorzów, Jak zareagowałeś na wiadomość, kiedy grając już w Piaście, że ten trener będzie was prowadzić?
- Na pewno pojawił się uśmiech, bo dopiero co współpracowałem z trenerem Fornalikiem w Chorzowie, a za chwilę spotkaliśmy się w Gliwicach. To pokazuje jak ten świat piłkarski się zmienia. Trener ten tak mocno kojarzony z sukcesami Ruchu Chorzów. Dla mnie na plus było to, że wiedziałem, czego trener Fornalik wymaga, z kolei coach wiedział na co mnie stać, więc to mogło działać na moją korzyść, chociaż na końcu i tak decydowała forma sportowa.


Z tego też wynikała zmiana pozycji na boisku z bocznego obrońcy na skrzydłowego? Wiedza trenera o tobie dała tę możliwość?
- W Ruchu trener nigdy mnie nie ustawiał na boku pomocy, ale wiedział, że jestem mocno ofensywnie grającym obrońcą i czasem nawet studził moje zapędy. Może właśnie to wpłynęło na to, że już w Piaście postanowił mnie ustawić nieco wyżej. Wydaje mi się, że trener zdecydował się na ten wariant w ostatnim zimowym meczu w sezonie mistrzowskim, w którym zremisowaliśmy z Jagiellonią. Niedługo potem musiałem się cofnąć, bo kontuzję złapał Marcin Pietrowski, więc już wcześniej były przymiarki mnie do tej pozycji. W pierwszym meczu domowym w 2020 roku z Lechem to już wypaliło i poszło dobrze aż do końca.


Byłeś przekonany do tego pomysłu czy trzeba cię było namawiać? Patrząc na twoją grę na skrzydle dorastałeś i nabierałeś takiej "bezczelności" w pojedynkach i dośrodkowaniach...
- Na pewno w pierwszym podejściu było to dla mnie zaskoczenie, ale byłem pozytywnie nastawiony. Wiedziałem, że będę grał bliżej bramki przeciwnika, więc będę miał więcej okazji do gry ofensywnej. Na początku musiałem nabrać trochę pewności siebie, zmienić rytm, bo to jednak inna pozycja i nieco inne granie. Też dzięki temu, że pierwszy mecz wypadł dość udanie, mogłem pozwolić sobie właśnie na "bezczelne granie".


A mimo wszystko, co widać w liczbach, bardziej jesteś asystentem niż strzelcem bramek. Nawet jak masz okazję dogodną do strzału, to szukasz opcji podania. Dlaczego?
- Nie powiedziałbym, że jestem zawiedziony, bo oczywiście chciałbym po stronie zdobyczy zapisać sobie bezpośrednie trafienia, a w tym sezonie mistrzowskim faktycznie miałem kilka okazji, które powinienem wykorzystać. Jednak najbardziej liczy się dobro drużyny, asysty są równie ważne i z nich mogłem być zadowolony, a co do skuteczności, to na pewno jest to element, nad którym w dalszym ciągu muszę pracować. 


Kolejna cecha, która jest widoczna u ciebie to elastyczność? Podobnie jak dostosowałeś się do nowej pozycji na boisku, tak można zauważyć większą twoją otwartość na wywiady oraz aktywność w social mediach. Sam po sobie też to widzisz?
- Początkowo faktycznie prawie w ogóle nie było ze mną wywiadów, nie byłem do tego przekonany, jeśli była możliwość to odmawiałem rozmów z dziennikarzami, ewentualnie przy którymś podejściu zgadzałem się na krótszą wypowiedź. Z drugiej strony nie było też większych nacisków czy zainteresowania ze strony mediów na dłuższe rozmowy ze mną, szczegółowe wywiady i tak dalej, więc nawet się z tego powodu cieszyłem. Teraz można powiedzieć, że bardziej dojrzałem do tego, stałem się bardziej otwarty i nie stanowi to dla mnie problemu. Przeszedłem taką przemianę, chętnie pogadam. Myślę, że wyszło mi to na dobre.


Czy nie za późno? Czy analizujesz swoją osobę, grę pod kątem, jak mógłbyś "sprzedać się" jako produkt piłkarski?
- Na ten moment jestem zadowolony, w jakim jestem miejscu oraz ze swoich osiągnięć. Dziesięć lat temu mogłem marzyć o tym, żeby w wieku 26 lat mieć 200 występów w Ekstraklasie, brązowy i złoty medal. Szanuję to co mam, ale czy mógłbym zdobyć więcej? Trudno jest mi to rozstrzygnąć. Na pewno jestem ambitnym człowiekiem i od początku, jeszcze gdy byłem juniorem, dawałem z siebie sto procent na treningach, brałem dodatkowe zajęcia, żeby iść do przodu i się rozwijać. Myślę, że mało mogę sobie zarzucić jeśli chodzi o aspekty sportowe, bo dobrze się prowadzę, dbam o dobre odżywianie oraz regenerację. Również w trakcie urlopu nie pozwalam sobie na nic nierobienie, tylko mam wszczepiony już ten nawyk, by o tę kondycję i walory piłkarskie dbać. Po pierwsze nie usiedziałbym na miejscu, a po drugie wiem, że łatwiej będzie mi wejść na przykład w okres przygotowawczy jeżeli w trakcie przerwy zadbam o trening.


To prowadzenie się miało przełożenie na to, że przez wielu byłeś określany jako "piłkarz nie do zdarcia" i faktycznie rzadko przytrafiały ci się kontuzje. Uraz przytrafił się kilka miesięcy temu, który wykluczył cię na dłuższy okres. Jak sobie z tym poradziłeś, bo dla ciebie to też była swego rodzaju nowość?
- Tak, można powiedzieć, że od początku mojej gry w Ekstraklasie to jest dopiero moja druga taka kontuzja, przez którą wypadłem na dłużej. Wcześniej miałem naderwaną łydkę, przez co pauzowałem dwa albo trzy miesiące, a tak to nie miałem żadnych problemów zdrowotnych. Jedynie ciągnie się za mną uraz stawu skokowego, to jeszcze zaszłość gry juniorskiej, kiedy dość często je podkręcałem. Grałem wówczas w Wawelu Wirek, którego pod względem finansowym nie ma sensu porównywać. Byłem wysyłany do szpitala ze skręconą kostką, noga szła do gipsu na miesiąc i tak było kilka razy. Teraz postąpiłoby się inaczej, człowiek zadziałałby odwrotnie, nie pozwoliłby sobie na usztywnianie, tylko jedynie odciążyłby nogę, a po kilku dniach wprowadził ją w delikatny trening. A co pozwala mi przetrwać? Sądzę, że to pozytywne nastawienie. Na pewno nie było tak, że byłem załamany, tylko powtarzałem sobie, że tak może po prostu musiało być, a kontuzje i tak mnie omijały. Już praktycznie na drugi dzień po diagnozie rozpocząłem rehabilitację. Starałem się robić zabiegi, po trzy godziny zostawałem w klubie, dodatkowo w domu jeszcze pracowałem, chłodziłem nogę, by jak najszybciej wrócić.


"Wyjść poza schemat solidnego ligowca, chciałbym czegoś więcej" - to jeden z wątków twojego wywiadu. To postanowienie wynika z faktu, że po swojej pracy oczekujesz czegoś więcej, czy raczej to co dajesz z siebie już jest czymś więcej niż to, jak jesteś odbierany?
- Zdecydowanie ta druga opcja. Nie chcę być odbierany tylko jako solidny ligowiec, jako zawodnik, który gra, gromadzi liczby występów w lidze, raczej indywidualnie niczego nie zawali, ale też do przodu niczego konkretnego nie dołoży, czyli taki nijaki średniak. Chciałbym pokazywać, że jestem wartościowym piłkarzem, który też w ofensywie potrafi zrobić przewagę, a nawet swoją postawą wpłynąć na losy spotkania.


Zawodnik Martin Konczkowski jest inny prywatnie? W domu również sport jest ważny czy jednak jest zepchnięty na dalszy plan?
- Ogólnie taki, jaki jestem w klubie taki też jestem w domu, spokojny, z emocjami na wodzy. W domu sportu jest nieco mniej, oczywiście nie da się całkowicie go wykluczyć, bo jest on ważną częścią mojego życia. Kiedy jest czas treningu, to jemu się poświęcam i jestem w pełni skoncentrowany na pracy. Jeżeli już jestem w domu to z kolei całą uwagę poświęcam żonie i synowi, który jest z nami od niedawna. W domu czasem zawieramy umowy. Tak było zimą pierwszego dnia urlopu. Powiedzieliśmy sobie, że dzisiaj możemy jeszcze porozmawiać o sporcie, natomiast od kolejnego dnia aż do końca wypoczynku chciałbym się od tego odciąć. Żona też zauważa, kiedy na przykład jedziemy do rodziców, to każdego roku przerabiane są te same sportowe wątki. Sama tylko się przysłuchuje, nie bierze udziału w dyskusji.


Żona współdzieli z tobą sportową pasję? Czy ktoś z twojej bliższej lub dalszej rodzinie uprawiał sport zawodowo?
- Jeśli chodzi o żonę, to kiedy się poznawaliśmy praktycznie w ogóle nie interesowała się sportem. Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy powiedziałem jej, że jestem piłkarzem, że gram w Ruchu Chorzów, to nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. (śmiech) Dopiero później zaszczepiłem w niej tę pasję i piłkarskie emocje. Jest teraz praktycznie na każdym meczu, wspiera mnie, rozumie, jest ze mną w lepszych i gorszych momentach oraz w pełni mogę na niej polegać. Sama nie wywiera na mnie dodatkowej presji jeśli chodzi o moją grę. Relacjonuje mi na przykład, jak mój występ oceniali komentatorzy. Najważniejszy w tym wszystkim jest złoty środek. Nie jest obojętna na piłkę, ale jest też wiele innych tematów do rozmów.


A pozostali członkowie rodziny?
- To przede wszystkim tata, który grał w piłkę w Wawelu Wirek. Jeśli dobrze pamiętam, to miał 16 lat, kiedy występował w tym klubie i od razu w seniorach. Na początku nawet dobrze mu szło, ale to były też czasy, kiedy następowały pobory do wojska. Po odbyciu służby poznał mamę i założyli rodzinę. Jeśli chodzi o piłkę nożną to nie było nikogo więcej w rodzinie, kto grałby na najwyższym poziomie. 


I to przez tatę zacząłeś trenować?
- Sam odnalazłem w sobie pasję do piłki. Odkąd tylko pamiętam ganiałem za piłką, a w wakacje od rana do wieczora graliśmy. Miałem na osiedlu takie żwirowe boisko, gdzie w lato tak bardzo się kurzyło, było brudno, kiedy wracałem na obiad, to nawet nie chciałem się kąpać tylko od razu wrócić do gry. Kiedy byłem w czwartej klasie, to od kolegów dowiedziałem się, że w Wawelu Wirek otworzyli nabory naszego rocznika. Wróciłem do domu i powiedziałem rodzicom, że chciałbym pójść na trening. 


Jaka była ich reakcja?
- Nie było sprzeciwu ani próby odwiedzenia mnie od tego pomysłu. Byli chyba zadowoleni z tego pomysłu, bo wiadomo, jakie teraz są czasy, komputery, a dla mnie dla mnie piłka była wszystkim. Kiedy coś przeskrobałem w domu czy w szkole i dostawałem karę na telewizję czy komputer, to nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Ja do 20 roku życia mając telewizor w pokoju praktycznie w ogóle go nie włączałem, ale kiedy usłyszałem szlaban na piłkę to wówczas był koniec świata. Płakałem, błagałem, żeby mnie tylko puścili na dwór pograć. Oczywiście rodzice pomagali mi, zawozili na treningi, kupowali buty. Tata mi mówił, że korki palą mi się na nogach, bo tak szybko je niszczyłem. Wówczas na Wawelu Wirek nie było orlików ani trawiastych boisk tylko takie też żwirowe i ziemiste, dlatego te buty też szybciej się zużywały.


Wspomniałeś, że nie zrobił na twojej przyszłej żonie wrażenia fakt, że grasz w piłkę. A w jakich okolicznościach się poznaliście?
- Można powiedzieć, że na sportowo, bo na łyżwach, na Halembie skąd pochodzi Kinga. Od tamtego momentu zaczęliśmy się spotykać i randkować. Dość szybko zamieszkaliśmy razem, po dwóch latach razem zaręczyliśmy się. Od samego początku nam się układało, byliśmy zgodni i dobrze się uzupełnialiśmy. Ja zaszczepiłem w niej sport, a ona nauczyła mnie innych rzeczy. 


Na przykład? Co takiego jest w niej wyjątkowego, że nabrałeś pewności, że jest to najważniejszą?
- Trudno to tak wyjaśnić. Jest taką osobą, do której mnie ciągnie i obojętnie co robimy, to chcę spędzać z nią czas. Obojętnie czy to randka, gra na konsoli czy w karty, możemy rozmawiać o wszystkim. Jest tak, że o niektórych trudniejszych sprawach woli się porozmawiać z przyjacielem, my wszystko rozwiązujemy razem. Znajomi nas klasyfikują i mówią że ja jestem woda, żona ogień, Kinga kieruje się sercem, a ja jestem tym głosem rozsądku. Na pewno czego mogłem się od niej nauczyć to takiej wrażliwości i uczuciowości.


Przyznałeś się, że w wieku młodzieńczym nie było limitów na piłkę. Są jakieś inne formy działań, które lubisz? Pasje, zainteresowania?
- Mam delikatną słabość do gier. Lubię sobie pograć i mam tak od stosunkowo niedawna, odkąd zamieszkałem z żoną. Jeszcze jak Mikołaja nie było na świecie to razem po kolacji lubiliśmy sobie usiąść i razem pograć. Teraz kiedy jest syn to praktycznie w ogóle nie gram. Ale przed tacierzyńskim, graliśmy razem z Olkiem Jagiełło, czy wcześniej z Adamem Tymińskim. Czasami dołączał też Patryk Hejlman, maser drużyny. To jest taka jedyna rzecz, przy której się "chilluję". 


Zastanawiałeś się kiedyś, co gdyby nie piłka nożna?
- Tak, wiele razy i nie znalazłem jednej branży, w której bym się widział. Wiem, że do kopalni bym się nie nadawał. Pewnie pokończyłbym studia, kursy. Jakiś kierunek dla siebie z pewnością bym znalazł. 


Życie zawodowe górnika i piłkarza jest dość krótkie. Co szykujesz po zakończeniu kariery?
- Na razie chciałbym jeszcze pograć przez długie lata. Mam nadzieję, że zdrowie dopisze, a robię wszystko, żeby tak było. Co do planu na "po piłce", to nie mam jeszcze jasno określonego celu. Myślę, że poszedłbym w trenerkę, ale może nie na poziom Ekstraklasy czy piłka seniorska, tylko bardziej ucieszyłaby mnie praca w Akademii, uczenie juniorów czy trampkarzy.


Jak zmieniło się patrzenie na twoją osobę, jaki wpływ na twoją ocenę otoczenia miało zdobycie przez Piast Gliwice mistrzostwa Polski?
- Na pewno długo to do mnie nie dochodziło. Nie ma co ukrywać, że zdobycie mistrzostwa Polski to jest to coś wielkiego. Nie chodzi tu, by umniejszać coś Piastowi, ale wszyscy wiemy, że w ostatnich latach głównie Legia sięgała po tytuły, dlatego tym bardziej dokonaliśmy czegoś wyjątkowego i zasłużyliśmy na szacunek. Piłka pokazała, że przez kilka miesięcy może się naprawdę dużo wydarzyć. Trwa nowy rozdział i nowe rozdanie, ale to jest historia do której na pewno często będę wracał.


Poznaliśmy twoje plany na przyszłość, a jaki scenariusz napisałbyś dla swojego syna? Chciałbyś, by został piłkarzem?
- No właśnie wiele osób, jak tylko dowiedziały się, że będzie syn to mówiło „o będzie piłkarz!”, ale ja właśnie nie mam takiej presji. Dla mnie nie musi grać w piłkę, może jej nawet nie lubić. Ta piłka, chcąc nie chcąc będzie obecna w jego życiu. Kiedy będzie już "kumaty" może będzie oglądał z mamą mecze. Z mojej strony chciałbym w nim zaszczepić sportowy tryb życia, ambicję i pracę, obojętnie czy to będzie basen, bieganie czy jazda na rowerze. Nie chciałbym, żeby poszedł w stronę telewizji, komputera, internetu, tabletu i tak dalej. Wierzę, że jeśli będę mu dawał dobry przykład i będzie widział, że ja z tego nie korzystam, pokażę mu że tak można, to pozwoli mu być aktywnym.


Po narodzinach syna zmieniły się dla ciebie priorytety. O czym marzyłeś poza piłką przed Mikołajem, a jakie są aktualnie twoje cele?
- Na pewno marzyłem o tym, żeby stworzyć pełną szczęśliwą rodzinę, taką która będzie ze sobą zżyta i oparta na zdrowych relacjach. Teraz, kiedy już jest z nami Mikołaj, cały czas przekonuję się o tym jak cudownie będzie móc go czegoś nauczyć, pokazywać mu świat, zabrać go pierwszy raz na basen, nauczyć jeździć na rowerze, czyli to wszystko, na co bezpośrednio razem z żoną będziemy mieli wpływ. Tak jak przed narodzinami te marzenia były takie ogólne, to wraz przyjściem na świat Mikołaja zaczęły nabierać realnych i konkretnych kształtów.


Rozmawiał: Piotr Grela


Biuro Prasowe
GKS Piast SA