Benedetti: Czułem dumę z Piasta!

03
sie

- To były ogromne emocje i świetny dzień. My wygraliśmy etap, a Piast zdobył mistrzostwo. Czułem wielką dumę z chłopaków! - powiedział Cesare Benedetti w wywiadzie dla piast-gliwice.eu. Poznajcie kolarza, zwycięzcę etapu tegorocznego Giro d'Italia, mieszkańca Gliwic i kibica Piasta.

Piękny mieliśmy maj w tym roku, prawda?

- Tak, to prawda. Piękny maj zarówno dla mnie, jak i dla Piasta. Mały kolarz wygrał etap na Giro d'Italia, a niewielki klub zdobył mistrzostwo Polski. To był bardzo emocjonujący i świetny czas.

Historyczny wynik Piasta i twój życiowy sukces. Doszło to do ciebie?
- Już chyba tak. Zrobiłem coś pięknego, coś dla siebie. W tamtym momencie, gdy dojechałem do mety i to wszystko się działo, to trudno było uwierzyć, że wygrałem. Z czasem to do mnie docierało, ale teraz mogę spojrzeć w swoje „palmares" i już widać, że mam na swoim koncie zwycięstwo. Wcześniej tego nie było, dlatego też bardzo się cieszę.

Co czułeś, kiedy przekraczałeś linię mety? Ten etap był dosć szalony...
- Tak, zgadzam się. Na początku uformowała się ponad dwudziestoosobowa ucieczka, do której udało mi się załapać. Sprawdzałem, kto jeszcze w niej jedzie i analizowałem, czy uda nam się dojechać i ewentualnie, które miejsce uda mi się wywalczyć na mecie. Liczyłem na piąte lub szóste... Później był jeden sztywny podjazd, na którym jechałem swoim tempem. Nie szarżowałem i kilku kolarzy odjechało. Dogoniłem ich na zjeździe, a na kolejnym wzniesieniu zaatakowałem. Dwa kilometry przed metą wyszedłem na czoło, ale inni mnie przegonili. Nie mogłem jednak odpuścić. Zawsze trzeba walczyć. Wiedziałem, że mogę "zafiniszować", gdy dojedzie mniejsza grupka. Nie byłem najmocniejszy na podjeździe, ale jestem szybki. Znałem innych zawodników, co było dla mnie szansą. W końcu przyszedł sprint. Rozpocząłem go długo przed kreską, "ciężki" obrót, nie kalkulowałem. Udało się. W tamtym momencie o tym nie myślałem... Dopiero wieczorem doszło do mnie co zrobiłem i pomyślałem, że trochę zaryzykowałem tym sprintem. (śmiech)

Na podjazdach straciłeś kontakt z czołówką, ale cały czas wierzyłeś, że jesteś w stanie ich złapać i skutecznie finiszować?
- Nie jestem góralem i nie mogłem reagować na ataki. Wiedziałem, że nie mogę rwać, tylko jechać regularnie. Umiem dobrze zjeżdżać i lubię ryzykować, dlatego też powiedziałem sobie, żeby na wzniesieniu jechać swoim tempem i zobaczymy, co będzie na szczycie. Przede mną były dwie dwójki. Najpierw dogoniłem jedną, potem drugą, a do tego dojechało jeszcze dwóch, więc w sumie było nas siedmiu. Ostatni podjazd rozpocząłem jako pierwszy. Droga była wąska, a na kostce brukowej łatwo się traci, więc musiałem się dobrze ustawić. Przegonili mnie, ale wiedziałem, że przed metą będę miał swoją szansę. Jak dojeżdża dwóch lub trzech kolarzy, to wiadomo, że przed sprintem nie chcą ze sobą współpracować. Nikt nie chce brać na siebie wiatru. To była moja szansa i do końca w to wierzyłem. Wykorzystałem ich wzajemne "badanie się" i zawahanie. Nie było łatwo, ale się udało.
 


Po tym wygranym etapie powiedziałeś, że nie jesteś utalentowanym zawodnikiem i nie czujesz się zwycięzcą. Dlaczego?
- Przed Giro miałem trochę problemów i to był dla mnie trudny moment. Szczerze, w tamtej chwili obojętne mi było to, czy wygrałem czy nie... Zrobiłem swoje i tyle. Miałem mnóstwo rzeczy w głowie, nie wiedziałem o czym myśleć, ale... mogłem trochę bardziej się uśmiechać. (śmiech) Z talentem trzeba się urodzić, a jeśli się go nie ma, to trzeba więcej pracować i trenować. Oprócz tego nigdy wcześniej nic nie wygrałem, więc dlatego tak powiedziałem.

Spodziewałeś się, że kiedyś przyjdzie ten moment i w końcu wygrasz? Bo głównie jesteś pomocnikiem i jeździsz na swoich liderów...
- Nawet jak pełni się taką rolę, to trzeba o tym marzyć i w to wierzyć. Jak jesteś dzieckiem i zaczynasz swoją przygodę z kolarstwem, to marzysz o tym, żeby dojść na szczyt. Zresztą tak jest w każdym sporcie. Weźmy na przykład wyścig Mediolan-San Remo. Wiem jaka będzie rola i wiem, że mam być przy Peterze Saganie i mu pomagać, ale jak dzień wcześniej kładę się spać, to widzę siebie finiszującego po zwycięstwo. Wracając do pytania… zawsze miałem nadzieję i wierzyłem, że przyjdzie ten moment, ale nie sądziłem, że stanie się to w tym roku. Bardziej spodziewałbym się tego dwa lata temu lub w poprzednim sezonie, a nie teraz, bo było sporo roboty w drużynie podczas Giro d'Italia. We Włoszech jechali przecież Pascal Ackermann i Rafał Majka. No właśnie podczas tego wygranego etapu miałem być w ucieczce, aby później w razie konieczności pomóc Rafałowi.

Fakt, że wygrałeś w swojej ojczyźnie ma znaczenie?
- Tak, oczywiście. Mam tylko jedno zwycięstwo w karierze, ale za to jakie! (śmiech)

Jeździłeś przez wiele lat i brakowało tobie tego sukcesu. Nie miałeś takiego momentu zwątpienia i nie zadawałeś sobie pytania po co właściwie to robisz?
- Często mam coś takiego! (śmiech) Takie uczucia przychodzą, kiedy jedziesz w deszczu, przy niskich temperaturach albo gdy jest górski etap, który ma około 5000 metrów przewyższenia, a droga od samego startu się wznosi. Od początku jesteś z tyłu i tak aż do linii mety. To są tylko momenty, bo gdy kończy się etap, to już się o tym nie myśli. Każda praca ma w sobie coś pozytywnego i negatywnego. Podobnie jak w życiu, kiedy przydarzają się dobre i złe chwile.

Sukcesy twoich kolegów z drużyny cieszą cię podobnie, jak ten twój?
- Może nawet bardziej! Odnośnie mojej wygranej, to najlepszy moment przeżyłem już na dekoracji. W tym samym czasie na metę przyjechali Pascal Ackermann, Paweł Poljański i Jay McCarthy, którzy tamtego dnia zanotowali trochę straty, ale dzięki temu mogłem razem z nimi przeżywać to zwycięstwo. Jeśli pracujesz dla innych, a oni wygrywają, to też bardzo się cieszę. Ackermann, Majka, Sam Bennett czy Peter Sagan to ludzie, którzy są liderami nie tylko na wyścigu, ale również po za nim. Kiedy dajesz im wszystko co masz, to kiedy oni odnoszą sukcesy, to ty również przeżywasz te emocje i jesteś szczęśliwy razem z nimi. Ja nigdy nie będę najlepszy w wyścigu klasycznym, bo mój "silnik" jest za słaby, ale mogę powiedzieć, że wygrałem go razem z Saganem.

No właśnie... Wygrywa jeden, ale jego drużyna cieszy się razem z nim. Wydawać się może, że to jest sport indywidualny, ale przecież tak nie jest.
- To prawda, bo przecież sprinter sam nie wygra finiszu. Nie może też od początku etapu samemu gonić ucieczki. Jak mocno wieje to musi mieć kogoś, kto go osłoni. Do tego dochodzą inne obowiązki, jak na przykład przywiezienie bidonów z samochodu technicznego. Lider tego nie zrobi, trzeba mu w tym pomagać. Tak samo jest w piłce nożnej, gdzie każdy ma swoją pozycję i rolę do wykonania.

Skąd w ogóle twoje zainteresowanie piłką?
- Grałem w dzieciństwie. Wtedy kochałem piłkę, tak jak teraz kocham rower. Mam kuzyna, który występuje w drugiej lidze we Włoszech. W poprzednim sezonie jego drużyna przegrała baraże o awans do Serie A... Wcześniej sporo interesowałem się tym sportem. Kibicowałem Interowi i znałem większość zawodników z ligi włoskiej, angielskiej czy hiszpańskiej. Później trochę straciłem zainteresowanie, nie miałem zbyt dużo czasu na oglądanie meczów przez kolarstwo… doszła też rodzina.

Dlaczego tak właściwie wybrałeś kolarstwo? Czytałem, że najpierw było narciarstwo, a później piłka nożna...
- To prawda, zawsze lubiłem narty. Miałem blisko stoki i się bawiłem się tym. Ten sport był jednak zbyt drogi, bo żeby zacząć, trzeba mieć dużo pieniędzy. A co do piłki... To miałem trenera, którego nie do końca lubiłem. W tamtym czasie przez mój region przejeżdżało Giro, więc poszedłem zobaczyć ten wyścig na żywo. Tak mi się spodobało, że postanowiłem spróbować. Przez pół roku łączyłem piłkę i kolarstwo, ale na dłuższą metę już nie dało rady, bo była przecież jeszcze szkoła. Oprócz tego w obu tych dyscyplinach pracują inne mięśnie i było to zbyt męczące dla organizmu. Zdecydowałem się jeździć na rowerze, ale przez kilka lat w okolicach października, kiedy kończył się sezon kolarski, tęskniłem za piłką i chciałem wrócić. Ostatecznie dałem sobie jednak z tym spokój i zostałem jedynie przy kolarstwie.


Cesare Benedetti razem ze swoją drużyną piłkarską (drugi od prawej w dolnym rzędzie) Źródło: Archiwum prywatne.

To był chyba dobry wybór, bo właśnie dzięki rowerowi poznałeś swoją żonę, prawda?
- Tak, tak. Moja żona też się ścigała i w 2007 roku byliśmy na zgrupowaniu w Livigno. Dorota przygotowywała się do mistrzostw Europy razem z reprezentacją, a ja byłem tam ze swoją drużyną. Miałem wtedy 20 lat, poznaliśmy się i powiedziałem jej, że po sezonie przyjadę do Polski. Ona chyba nie do końca w to uwierzyła, ale cały czas byliśmy w kontakcie. W październiku skończyło się ściganie i przyleciałem. Wylądowałem w Pyrzowicach, później autobusem do Katowic, a tam czekała na mnie Dorota i pociągiem pojechaliśmy do Gliwic. Pamiętam, że w tamtym dniu był jakiś mecz i razem z nami jechali kibice. Nie do końca wiem z jakiego byli klubu, ale chyba z Górnika. Byli trochę agresywni i zrobili mały "bałagan". (śmiech)

Języka polskiego nauczyłeś się przez twojego teścia?
- Trochę prawdy w tym jest, bo gdy zapytałem czy mogę wyjść za Dorotę, to powiedział, że mam się nauczyć polskiego. Wcześniej jednak już sam zacząłem się uczyć. To przecież miłe uczucie, gdy przyjeżdżasz do innego kraju i możesz na spokojnie porozmawiać z rodzicami lub znajomymi swojej drugiej połówki. Z Dorotą trudno było się uczyć, bo najpierw rozmawialiśmy po angielsku, a później ona szybko nauczyła się włoskiego. Nie chciało jej się tłumaczyć na polski, co znaczy dane słowo. (śmiech) Łatwiej było więc mówić po włosku. Nauka języka przyszła mi łatwiej, bo w drużynie był Bartek Huzarski i dwóch polskich masażystów. Od kiedy urodziła nam się córka, to w domu mówimy wyłącznie po polsku. Dla mnie to lepiej, bo cały czas się uczę. Wydaje mi się, że nigdy nie skończę, bo ten język jest bardzo trudny. (śmiech)

A dlaczego zdecydowaliście się na Polskę?
- Prawdę mówiąc, to jesteśmy trochę w Polsce, a trochę we Włoszech. W Gliwicach jest nam dobrze. To spokojne miejsce i niczego nam nie brakuje. No może jedynie gór, żeby trenować. (śmiech) Nie można jednak tutaj mieszkać przez cały rok, kiedy chce się być zawodowym kolarzem. Grudzień, styczeń i luty to ważne miesiące, w których przygotowuję się do sezonu, więc muszę być pewny, że mogę wtedy codziennie jeździć. Tutaj niestety się nie da, więc trzeba spędzić trochę czasu zagranicą. Do Gliwic lubię przyjeżdżać między wyścigami, bo wtedy nie mam takich intensywnych treningów. Mogę się na spokojnie zrelaksować.

Od razu wiedziałeś, że Gliwice to takie odpowiednie miejsce? Przecież Śląsk różni się od twojego rodzinnego Trydentu.
- Pierwszy raz byłem tutaj 12 lat temu i praktycznie od razu mi się spodobało. Powoli zacząłem poznawać nowe miejsca i trasy do trenowania. Wychowałem się w Trydencie, ale gdy po wyścigach jadę do Gliwic, to również mówię, że wracam do domu.

Masz jakieś ulubione miejsce w Gliwicach?
- Lubię chodzić z córką do Palmiarni. Ale nie w weekendy, bo wtedy jest za dużo ludzi. (śmiech) W tygodniu jest to bardzo relaksujące miejsce. Oprócz tego lubię też spacerować po rynku i innych uliczkach w centrum.

I Okrzei 20...
- No tak, byłem kilka razy. Chciałbym więcej, ale niestety obowiązki mi na to nie pozwalają. Za pierwszym razem na stadion zabrali mnie Harris i Maciek Smolewski. Zobaczyłem mecz i mi się spodobało.

To był ten pierwszy moment, w którym pomyślałeś, że możesz być kibicem Piasta?
- Nie, już wcześniej się interesowałem. Obserwowałem wyniki, oglądałem mecze, poznałem specyfikę miasta i dowiedziałem się o historii klubu.

Czujesz się mocno związany z Piastem?
- Tak, tak. Często się denerwowałem, że drużyna gra ważny mecz, a ja nie mogę oglądać. Wtedy jedynym rozwiązaniem był Twitter i obserwowanie tekstowej relacji.

Jak przeżywałeś ostatnią kolejkę? Byłeś wtedy na wyścigu...
- Tak, to prawda. Giro d'Italia rozpoczęło się w sobotę, a Piast grał w niedzielę, po drugim etapie, który zakończył się naszym zwycięstwem Pascala Ackermanna. Pamiętam, że spóźniłem się wtedy na kolację. Zazwyczaj na posiłkach nie możemy mieć telefonów, ale ja musiałem swój trzymać na stole. Transmisja była wyłączona dla widzów z zagranicy, więc śledziłem relację na Twitterze. Cały czas odśwież, odśwież, odśwież... To były ogromne emocje i świetny dzień. My wygraliśmy etap, a Piast zdobył mistrzostwo. Czułem wielką dumę z chłopaków!



Rozmawiał: Karol Młot

Biuro Prasowe
GKS Piast SA