Szeliga: W Piaście dojrzałem jako piłkarz

29
sty

Bartosz Szeliga do Piasta trafił wiosną sezonu 2012/2013. W Gliwicach rozwinął się fizycznie i piłkarsko, strzelił wiele ważnych bramek oraz zdobył wicemistrzostwo Polski. - Cieszę się, że spotkałem na swojej drodze odpowiednich ludzi, którzy pomogli mi uświadomić sobie wiele rzeczy. Teraz wiem, że swoją pracę muszę wykonywać 24/h na dobę, bo oprócz treningu ważne są również takie elementy jak dieta oraz odpowiednia ilość odpoczynku - opowiada Szeli w obszernym wywiadzie dla piast-gliwice.eu.
 

"Nie sztuką jest napakować się jak kabanos..."
 

Spójrz na te fotografie. Ty z twoich pierwszych dni w Piaście i obecnie. Wniosek? Rozbudowałeś się trochę, co?
- To prawda... (śmiech). Jak rozpoczynałem swoją przygodę z piłką, to rzadko odwiedzałem siłownię. "Po co mi to?" - myślałem. Spotkałem jednak na swojej drodze ludzi, którzy otworzyli mi głowę i uświadomili, że odpowiednie przygotowanie fizyczne jest kluczowe. Wystarczy spojrzeć na piłkarzy, którzy występują w lidze angielskiej czy niemieckiej. Zero grama tłuszczu na ciele, ich sylwetki przypominają atletów. Mocno umięśnieni... Choć oczywiście również bez przesady. Chcę, żeby mnie dobrze zrozumiano. Nie jest sztuką "napakować" się jak kabanos i mieć później problemy z tym, żeby się ruszyć. Nie można się "zajechać". Mam na myśli odpowiednie przygotowanie ciała do grania w piłkę. Odpowiednia siła i zwinność bardzo pomaga na boisku.
Dlatego wszystko musi być z głową. 

- Cieszę się, że w odpowiednim czasie znaleźli się obok mnie ludzie, którzy pomogli mi to uświadomić. Teraz już nikt nie musi mnie przekonywać czy gonić żebym szedł na siłownię. Może nie powinienem tego mówić, ale zdarza się, że chodzę tam sam - można powiedzieć - "nielegalnie"... Po treningu z drużyną, idę jeszcze indywidualnie. Robię to dlatego, że się po treningu siłowym dobrze czuję. Fajnie, że widać tę różnicę. Myślę, że szczególnie teraz, gdy udało mi się doprowadzić poziom tkanki tłuszczowej do odpowiedniego poziomu. Wcześniej bywało tak, że trener miał do mnie pretensje, że nie jest tak, jak być powinno. Teraz udało mi się to ustabilizować. Czuję się dobrze, wraz z drużyną mocno trenujemy i mam nadzieję, że na wiosnę będziemy dobrze wyglądali na boisku i wejdziemy w ligę z przytupem.

Wspomniałeś, że czasami po kryjomu wymykasz się na siłownię. W trakcie sezonu ile dni w tygodniu spędzacie na ćwiczeniach w siłowni?
- W trakcie sezonu na siłowni zazwyczaj mamy tylko jeden trening. Zależy też od tygodnia, jak długa jest przerwa między meczami. Jest dłuższa - trenujemy i dwa razy, gdy jest krótsza - czasami w ogóle, bo nie ma na to czasu. Jednak ja jestem zwolennikiem siłowni, lubię ciężką pracę. To standard, już nie tylko w zachodnich ligach, ale większości zespołów w Polsce.  Traktuję to jako ważną część swojej pracy, dlatego tak jak mówię - czasami ćwiczę sam. Bywa, że później się zastanawiam czy nie za dużo, ale później przychodzi refleksja, że to przecież część mojej pracy i im więcej jej jest, tym lepiej dla mnie. Swoją pracę zresztą muszę wykonywać 24/h na dobę, bo tak samo jest z odpowiednią ilością odpoczynku oraz dietą.

Jesteś również typem zawodnika, który bazuje na odpowiednim przygotowaniu fizycznym...
- Dokładnie, cechy motoryczne to moje główne atrybuty. Jeśli nie jestem przygotowany do zawodów, to wyglądam marnie. Wiem, że snuję się wtedy po boisku... Również i w tym sezonie były takie mecze, szczególnie te, w których występowałem w ataku, że grałem fatalnie. Przyznaję to otwarcie, bo doskonale sobie zdaję sobie z tego sprawę. Były jednak i takie spotkania, że wykorzystywałem zarówno swoje atuty szybkościowe i siłowe jak i piłkarskie. Z każdej sytuacji - zarówno lepszej jak i gorszej - należy wyciągać wnioski. Ostatnie pół roku nauczyło mnie, że należy wierzyć w swoje umiejętności i ze spokojem patrzeć na to, co się dzieje wokół mnie. Mówię sobie: "Ok, nie miałem dobrej rundy",  zresztą podobnie jak cały zespół... i strzeliłem tylko dwie bramki. Ale tak jak powiedziałem wcześniej - staram się patrzeć pozytywnie. Dochodziłem do tych sytuacji bramkowych, mam do nich nosa... Poprawię skuteczność i następnym razem już wykorzystam swoją szansę na gola. Dlatego pracuję nad swoim przygotowaniem fizycznym, bo bez niego nic nie "ustrugam" ze swoich występów. Z kolei jeśli zrobię wszystko, aby być optymalnie przygotowanym do meczu, to szanse na dobry występ są dużo wyższe. Ta sytuacja dotyczy nie tylko mnie, ale wszystkich zawodników, nawet tych ze światowego topu. Cechy fizyczne muszą iść w parze z piłkarskimi. Nie może być tak, że jedne są na wyższym poziomie od drugich, bo wówczas nie ma możliwości zaistnieć w profesjonalnym futbolu. Owszem, można dobrze i szybko biegać, ale wtedy jest się tylko wyrobnikiem. Aby iść wyżej, wspomniane przeze mnie cechy muszą współgrać. Ja zamierzam to osiągnąć w swojej grze.


Czym różni się skrzydłowy od wahadłowego? 
 

Mówisz o odpowiednim przygotowaniu fizycznym, ale wspomniałeś także o poprawie skuteczności, czyli już typowym elemencie piłkarskim. Dużo masz w nich do poprawy?
- Przygotowanie fizyczne uważam za swoją bazę, ale oczywiście, muszę także pracować nad swoimi umiejętnościami typowo piłkarskimi i je cały czas rozwijać. Grając na mojej pozycji - a uważam się za bocznego pomocnika, tudzież obrońcę - muszę mieć opanowane pewne elementy piłkarskie. Tak jak wspomniałem, miałem lepsze i gorsze momenty, ale te ostatnie pół roku nie było w moim wykonaniu dobre. Oczywiście, nie grałem na swojej nominalnej pozycji, ale to nie jest żadne wytłumaczenie. Jestem profesjonalistą i muszę adaptować się do sytuacji. Jeśli trener wystawia mnie w ataku i wymaga ode mnie gry tyłem do bramki, ja muszę to realizować. Nie ukrywam jednak, że lepiej się czuję grając na skrzydle. Myślę, że to właśnie na tej pozycji rozgrywałem swoje najlepsze mecze. Być może już niektórzy kibice o tym zapomnieli.

Mówisz o grze na wielu pozycjach, czyli w ataku, pomocy i na obronie. Być może pytanie jest banalne i wszyscy znają na nie odpowiedź... ale grając na jakiej pozycji czujesz się na lepiej?
- Na skrzydle. Prawa pomoc, obrona - teraz nie ma to dla mnie większego znaczenia, tym bardziej że najczęściej gramy systemem 3-5-2 z wahadłowymi.

Czym różni się skrzydłowy od wahadłowego?
- Wahadłowy w większym stopniu odpowiada za defensywę. Można powiedzieć, że jego zadania w ataku i obronie rozkładają się 50/50. Zawodnik na tej pozycji musi zdążyć zamknąć akcję, ale i wrócić za "swoim" pomocnikiem, czyli tym, którego kryje. Tak jak wspomniałem, jest więcej roboty w obronie. Owszem, jest dodatkowy trzeci stoper, który w razie czego może pomóc, ale i tak trzeba więcej pracować w defensywie. Natomiast klasyczny skrzydłowy również ma rywala, na którego musi uważać i również pracuje w obronie, ale jeśli ten zawodnik nie podłącza się do ataku przeciwników, to nie musi tyle biegać w defensywie... za to może w większym stopniu wykorzystać swoje atuty w ataku. To różnica pomiędzy tymi dwoma rolami w taktyce drużyny, choć obie te pozycje wiążą się z grą na boku. Wiem, że wiele osób widzi mnie na prawej obronie. Słyszałem, że mam idealne predyspozycje do tego. I chyba sam coraz bardziej przekonuje się do tej pozycji. Doszedłem do wniosku, że to może być dla mnie strzał w dziesiątkę. Nie ma się co oszukiwać - nie mam wybitnego zmysłu do gry kombinacyjnej, to było widać w niektórych meczach, szczególnie gdy występowałem w ataku. Otrzymywałem piłkę między trzech rywali i nie radziłem sobie z przebiciem się pod bramkę przeciwnika. Natomiast grając na boku, czy jako obrońca czy wahadłowy, mogę wykorzystać całą swoją gamę możliwości biegając od pola karnego do pola karnego.



Z czego wynikały te trudności z grą w ataku. Nie miałeś wcześniej doświadczeń z grą na pozycji napastnika?
- Jako junior grywałem w ataku, można nawet powiedzieć, że tam zaczynałem. Dopiero później przemianowano mnie na skrzydłowego. A już w seniorskiej piłce pojawiła się prawa obrona... Wracając jednak do gry w napadzie, to przyznaję otwarcie - nie czuję się tam jak ryba w wodzie. Wiem, że trener próbował wykorzystać moje atuty szybkościowe i wolicjonalne, ale nie potrafiłem się tam odnaleźć. Nie bardzo wpisałem się w styl gry, który preferujemy. Tam lepiej odnajduje się zawodnik, który potrafi wziąć rywala na plecy, przyjąć piłkę i zgrać ją do partnera... no i w odpowiednim momencie odnaleźć się w polu karnym. Oczywiście, zdarzało się, że to zdawało egzamin. Udawało się zgrać piłkę, przejść rywala, wyjść do sytuacji sam na sam... ale i tak nie jestem zadowolony ze swoich występów na tej pozycji. Już kiedyś powiedziałem - nie jestem Didierem Drogbą i wciąż wolę dostać piłkę za obrońców i wykorzystać swoje atuty szybkościowe.

Czego zatem brakuje ci, aby być lepszym bocznym obrońcą?
- Dośrodkowania i gry w defensywie. Zdaję sobie sprawę, że nieraz moje wrzutki w pole karne wywoływały śmiech na trybunach. Zdecydowanie wolę strzelać niż podawać (śmiech). A tak na poważnie - jestem świadomy swoich słabych stron. Chyba o to chodzi, aby krytycznie patrzeć na swoje cechy piłkarskie, bo wówczas można się skupić na poprawie tych elementów. Dużo rozmawiam na temat swojej gry z trenerami, wiem czego oczekują ode mnie i co mam poprawić, aby było lepiej. Konstruktywna krytyka jest lepsza od pochwał. Mówię sobie wtedy „Dobra, biorę się za to!“. Zdaję sobie sprawę, że gdyby moje dośrodkowania wyglądały lepiej, to miałbym na koncie dużo więcej asyst niż mam teraz. Także to na pewno element, nad którym pracuję i będę pracował, aby rozwijać swój talent.

Rozmawiając z tobą można dojść do wniosku, że samokrytykę masz mocno rozwiniętą. A co z pewnością siebie, dużo jej masz w sobie?
- Są momenty, że moja pewność siebie się waha, że zastanawiam się, co jest ze mną nie tak. Po głębszych przemyśleniach zawsze dochodzę jednak do wniosku, że wiara w siebie musi być niezłomna. Muszę wierzyć w siebie, swoje umiejętności i to, że jestem dobrym zawodnikiem. Wychodzę z założenia, że jeśli pokazałem kiedyś coś raz, to jestem w stanie to powtórzyć. Zrobiłem super akcję czy strzeliłem ładną bramkę nie przez przypadek, ale dlatego, że to potrafię. Z kolei po słabszym meczu, albo akcji w której podwinie mi się noga, nie mogę chować głowy w piasek. Tak jak powiedziałem, czasem dopada mnie moment zwątpienia i załamki, ale zaraz przychodzi nowy dzień, który stawia nowe wyzwania i daje perspektywy. Nie rozpatruję więc porażek, ale skupiam się na realizacji celów i parciu do przodu.
 

"Często analizuję porażkę... ale są też dni, kiedy po prostu chcę zapomnieć o piłce"
 

Jak więc wygląda twój wieczór po przegranym albo zremisowanym meczu, który należało wygrać?
- Zależy czego potrzebuję. Zazwyczaj wracam do domu po meczu i rozmawiam ze swoją narzeczoną. Ona się nie zna zbyt dobrze na piłce, ale opowiada mi, jak to widziała. To mi pomaga, bo dzięki niej mam perspektywę zwykłego „niedzielnego“ kibica. Wiadomo, że ogląda piłkę dla mnie, dlatego że ja gram w meczu, więc mówi mi o swoich obserwacjach na temat gry. Jednak, gdy nie wyrażam chęci rozmowy, to nawet nie poruszamy tematu piłki. Rozmawiamy na inne tematy, albo idziemy na kolację, do kina. Moja narzeczona pomaga mi wtedy rozwiać te negatywne myśli, które mnie trapią po porażce. Potrzebuję nie wgłębiać się w to, aby nie rozwijać negatywnych myśli. To prowadzi do wpędzenia się w jeszcze gorszy nastrój i w konsekwencji do kompletnego zatracenia ochoty na cokolwiek, a już tym bardziej treningi i pracę. Dlatego tak jak mówię - to zależy czego potrzebuję. Po każdym meczu dostaję na maila wycinki z InStata i wtedy mam potrzebę przeanalizować mecz w swoim wykonaniu. Wiem dokładnie liczbowo, ile zaliczyłem podań, jaki procent udanych dryblingów... wtedy siadamy i dyskutujemy. Mówimy jednak o nieudanych spotkaniach, a są przecież i dobre (śmiech). Po udanym meczu, w którym zagrałem dobrze przez 90 minut albo strzeliłem bramkę, to cieszymy się wspólnie z tych małych sukcesów. To chwila warta celebracji, bo pracowało się na ten „mały finał“, którym jest mecz ligowy, przez cały tydzień. Nauczyłem się również cieszyć meczami. Kiedyś tak nie miałem, byłem strasznie ukierunkowany na pracę. Mecz dopiero się skończył, a ja już zastanawiałem się jak będzie wyglądał kolejny trening. Tak nie można, trzeba dać sobie trochę oddechu, bo nie wytrzymasz tak długo... Po miesiącu-dwóch zabraknie „paliwa“ na dalszą pracę. Stracisz motywację i ciężko będzie się wygrzebać z tej sytuacji. Jestem mądrzejszy o te sprawy, bo współpracuje z psychologiem sportu.

Uprzedziłeś moje kolejne pytanie. Nie wstydzisz się o tym mówić? Niektórzy zawodnicy ukrywają fakt, że pracują z psychologiem.
- Ja się tego nie wstydzę i nie mam problemu, o tym mówić. W dzisiejszych czasach to normalna rzecz. Ja sam potrzebowałem rozmowy z kimś spoza klubu, który na co dzień nie siedzi w tym moim małym świecie. Widzę pozytywy tej współpracy. Nie biorę już do siebie swoich potknięć, nie przejmuję się nimi, ale je analizuję i wyciągam z nich wnioski. Można powiedzieć, że dzięki nim jestem mocniejszy.

Wszystkie emocjonalne momenty jesteś w stanie zracjonalizować?
- Chodzi o to, aby w głowie poukładać sobie wszystko, co wydarzyło się w ostatnich godzinach, w trakcie meczu i po nim. To nie zawsze jest jednak takie łatwe... Pewnie teraz z tej rozmowy wynika, że jestem taki super poukładany (śmiech)! Ale tak nie jest, nie racjonalizuję sobie tego za pomocą pstryknięcia palcami. Są momenty, że mówię „Pieprzę, mam dość. Rzucam to wszystko“... Później wiadomo – przychodzi moment uspokojenia i refleksji. Dlatego praca z psychologiem mi pomaga, przynajmniej daje mi świadomość tego, co robię.

A jaka jest twoja narzeczona? Potrafi Ci powiedzieć po meczu wprost np. "Bartek, zagrałeś do dupy"?
- Tak, mówi szczerze, jak było. Bardzo ją za to szanuję. Właśnie odnośnie do tych moich dośrodkowań - kiedyś rozmawiamy, a ona do mnie - "Bartek, chyba musisz poprawić te wrzutki...". A ja, że chyba tak (śmiech). Ale robi to z umiarem, dba o moją kondycję psychiczną. Doskonale mnie zna i wie co mi pomaga. Wyczuwa, że są momenty, gdy mam serdecznie dość, to nie drąży tematu. Nie dostaje wtedy patelnią w łeb (śmiech). Tak więc Natalia jest pierwszą osobą, która mnie skrytykuje, ale i pierwszą, która mnie wspiera. Po złych meczach mnie pociesza, po dobrych razem się cieszymy. Trafiłem na idealną kobietę.

Wcześniej jednak wspomniałeś, że twoja narzeczona się nie zna zbyt dobrze na piłce. To dobrze?
- Myślę, że tak. Gdybym miał jeszcze trenera w domu, to byłoby chyba tego za wiele (śmiech). Dużo czasu spędzam w pracy, na stadionie... temat piłki w moim życiu przewija się bez przerwy. Rozmawiam o niej z moją rodziną, przyjaciółmi i znajomymi. Są momenty, że naprawdę nie mam ochoty rozmawiać o futbolu. Nieraz nawet meczów nie oglądam. Wiadomo, jeśli jest fajny, to oglądam z przyjemnością, ale nie mam już tak jak kiedyś, że praktycznie wszystko oglądałem.

Długo jesteście razem?
- Prawie siedem lat. Poznaliśmy się w szkole.
 

"Moje początki? Sandecja!"
 

Grałeś wówczas w Sandecji...
- Tak, byłem w juniorach Sandecji, ale trenowałem już z pierwszą drużyną... ale wtedy właściwie nie miałem nic. To ona pomogła mi dojść do miejsca, w którym jestem teraz i osiągnąć to wszystko. Cały czas była ze mną, wspierała mnie. Przez pierwsze dwa lata mieszkaliśmy osobno, ona mieszkała Nowym Sączu, gdzie pracowała i studiowała, ale później przeprowadziła się do Gliwic. Mieszkamy razem, a ona kontynuuje edukację na uczelni w Katowicach.

Czyli można powiedzieć, że nie zakochała się w Szelidze - piłkarzu, tylko Bartku - zwykłym chłopaku.
- Natalia na początku nawet nie wiedziała, że gram w piłkę. Zaczęliśmy się spotykać, rozmawialiśmy i pewnego dnia mówię jej, że muszę już iść, bo mam trening. Zapytała jaki trening, więc jej mówię, że gram w piłkę... "A, to graj sobie" (śmiech).

Jak wspominasz czasy Sandecji, klubu, który można powiedzieć, że wydał cię na świat futbolu?
- Mam dobre wspomnienia z Sandecji. Nie powiem złego słowa na ten klub. Miałem tam dobrych trenerów, to w Nowym Sączu zacząłem i ukształtowałem się piłkarsko. Cieszę się, że tak się to wszystko potoczyło. Zacząłem w Sandecji, przeszedłem kilka stopni, począwszy od juniora, a później trafiłem do Piasta i otrzymałem szansę na grę w Ekstraklasie.

Powiedz coś o swoich początkach w Sandecji.
- Mieliśmy naprawdę mocny rocznik. Kosiliśmy wszystkich w małopolsce, gdzie są przecież takie firmy jak Cracovia czy Wisła. Mówi się, że tam trafiają wszyscy utalentowani... a nieraz nie mieli do nas podjazdu. Żałuję, że nie wszystkim moim kolegom z dawnych czasów udało się przebić wyżej, ale cóż – każdy jest kowalem własnego losu. Nie chcę tego tematu za bardzo rozwijać, bo mogę zostać źle odebrany. Ja byłem ukierunkowany na piłkę i szkołę. Walczyłem o swoje, choć oczywiście pojawiali się koledzy, ale potrafiłem odmówić. Wydaje mi się, że pomimo młodego wieku, miałem głowę na karku. Mam nadzieję, że to się nie zmieni.

Poruszasz teraz ważną, choć trudną kwestię...
- Wiesz, kiedy zaczynasz zarabiać pieniądze, otwierają się nowe perspektywy, pojawiają się nowe znajomości... Jednak to, że zarabiasz tysiąc czy dwa tysiące złotych wcale nie znaczy, że jesteś królem świata i możesz wszystko. Wielu młodych piłkarzy niestety tak myśli... i bardzo szybko kończą swoją przygodę z poważną piłką. Ja jako młody chłopak, kopiąc piłkę na podwórku, marzyłem o tym, aby kiedyś zagrać przed dużą publicznością. Można powiedzieć, że to już się spełniło... przez to, że zostałem tak wychowany, żeby myśleć poważnie o tym co się robi i podejmować odpowiedzialne decyzje. Dlatego niech to co mówię będzie przestrogą dla młodych.

Skoro rozmawiamy o Sandecji, twojej rodzinie i wychowaniu, nie mogę nie spytać o twojego brata. Jak mu się wiedzie w Nowym Sączu?
- Mój brat jest ode mnie młodszy dwa lata. Jest zawodnikiem pierwszej drużyny Sandecji i widzę, że się rozwija. W pewnym momencie jego kariera piłkarska wyhamowała z powodu wielu kontuzji, które go prześladowały. Teraz jednak jest w pełni zdrowia. Jesteśmy cały czas w kontakcie, wiem że mocno pracują, przygotowują się do sezonu. Mocno mu kibicuję i liczę, że będą na niego stawiać w Sandecji. Ostatnie miesiące obecnego sezonu miał dobre. Nie był rezerwowym, tylko grał, strzelił bramkę. Chciałbym, żeby również podążył tą drogą, którą ja, żeby trafił do Ekstraklasy.

Na jakiej gra pozycji?
- Na środku lub boku obrony. Też uniwersalny żołnierz (śmiech),

Brat obrońca, a ty zaczynałeś jako napastnik?
- Tak, strzelałem dużo bramek na turniejach, w lidze... można powiedzieć, że ładowałem jak leciało (śmiech). Jednak ze względu na swoje warunki fizyczne zostałem przestawiony na bok pomocy. I tak już zostało. W I lidze w barwach sandecji występowałem właśnie skrzydle... i jako boczny pomocnik zostałem ściągnięty również do Piasta. Trener Brosz ściągnął mnie jako zawodnika, który miał rywalizować z Tomkiem Podgórskim.

Mówisz, że strzelałeś sporo bramek dla Sandecji. W Nowym Sączu, mimo że nie grasz już kilka dobrych lat, wspominają cię do dzisiaj. Po twoim golu w Ekstraklasie dla Piasta, na stronach internetowych związanych z Sandecją można przeczytać informacje na ten temat pt. "Wychowanek strzela w Ekstraklasie". To chyba miłe, prawda?
- To bardzo miłe. Bardzo się cieszę, że jestem miło wspominany w Nowym Sączu, gdy pojawiam się na stadionie Sandecji, to jestem tam serdecznie przyjmowany. Jakiś czas temu była akcja związana z rozwojem klubowej akademii, w której brałem udział. To miłe, że doceniają, że wychowanek Sandecji przebił się do Ekstraklasy. Coś tam zrobiłem dla tego klubu. Może nie mam kilkuset występów w barwach Sandecji... ale może i dobrze, że ich nie mam, bo to znaczy, że szybko poszedłem wyżej, by robić swoje. Swojemu macierzystemu klubowi życzę jak najlepiej. Teraz dobrze stoją w tabeli, może powalczą o awans? Było miło zobaczyć Sandecję w Ekstraklasie.
 
W barwach Sandecji strzelałeś sporo goli, w tym także Piastowi... Było to w sezonie, w którym Niebiesko-Czerwoni ostatecznie awansowali do Ekstraklasy. Z twoim ówczesnym klubem jednak przegrali 0-4.
- Mieliśmy wtedy bardzo dobry zespół. Akurat w tym meczu wszedłem na niecałe pół godziny, ale udało mi się zdobyć dwie bramki.

A nie jedną?
- Początkowo miałem zapisane jedno trafienie, bo piłkę do siatki wbiłem z linii, jednak ostatecznie to mi zaliczyli mi tego gola.

Jesteś pewien? Wydaje mi się, że zaliczyli go Arkadiuszowi Aleksandrowi...
- To w takim razie trzeba to dokładnie sprawdzić. Wyszło to z tego, że Aleksander cieszył się po tej bramce, ale ostatecznie to przeanalizowali i stwierdzili, że to ja trafiłem do siatki... Przynajmniej tak mi ktoś powiedział (śmiech).

Ale tak czy siak ta piłka wpadłaby do bramki?
- Wydaje mi się, że tak, ale wiesz jak to jest... pazerność (śmiech).

W każdym razie - pokazałeś się w tamtym meczu z bardzo dobrej strony. Może dlatego Piast postanowił cię ściągnąć do Gliwic?
- Tak, to prawda. Ten temat przewija się czasami w rozmowach z dziennikarzami. Może miało to jakieś znaczenie i dzięki tym bramkom trafiłem do czyjegoś notesu.


Derby z Górnikiem i kibice Piasta...
 

Później przeszedłeś do Piasta, który grał w Ekstraklasie. Pamiętasz swój debiut?
- Tak, graliśmy na wyjeździe z Górnikiem Zabrze.

Jak było?
- Przegraliśmy 0-1 po bramce ze stałego fragmentu gry. O tym, że będę grał dowiedziałem się dwa dni przed meczem. Dwóch zawodników było wtedy kontuzjwanych, więc trener stwierdził "Młody, dostaniesz szansę." Zagrałem pełne 90 minut i wydaje mi się, że dobrze się zaprezentowałem, ale po tym spotkaniu musiał coś zmienić - w końcu doznaliśmy porażki. W następnej kolejce szkoleniowiec zrobił jedną roszadę i akurat to byłem ja. Nie tak to sobie wyobrażałem swój początek w Ekstraklasie. Później nie było łatwo o miejsce w składzie. Kilka razy byłem rezerwowym, ale nie wchodziłem na boisko... To był najgorszy moment po transferze do Piasta, ponieważ można powiedzieć, że "dostałem patelnią w łeb." Nie jest to przyjemne uczucie, gdy po początkowym występie przychodzą mecze, w których nawet nie łapałem się do kadry. Mieszkałem wtedy w hotelu. Mój pokój nie był największy i muszę przyznać, że łapałem "deprechę". Na treningach robiłem wszystko na sto procent i myślałem, że będę grał, ale tak nie było. Miewałem takie chwile, że musiałem mocno zaciskać zęby, żeby się nie rozkleić przy kolegach z drużyny. Podchodziłem do tego bardzo emocjonalnie. Wszyscy mnie wspierali i wiedzieli, że zasługuję na szansę. Gdy jej nie otrzymywałem, to moja determinacja trochę się chwiała...

W tamtym sezonie zagrałeś jeszcze jeden mecz. Wszedłeś z ławki w spotkaniu z Koroną. Poza tym wystepowałeś w Młodej Ekstraklasie...
- Tak, to prawda. Udało mi się nawet strzelić kilka bramek. To był chyba mój najgorszy okres w Piaście. Może znaczenie miało to, że w Gliwicach byłem sam. Jedyną opcją były wizyty w domu. Nie miałem wtedy samochodu, więc do Nowego Sącza musiałem jeździć autobusami. Trwało to jakieś pięć godzin, ale poświęcałem się, żeby spędzić czas z rodziną i przestać myśleć o tym wszystkim. Lubiłem jednak wracać, ponieważ każdy nowy tydzień dawał mi nowe nadzieje. Walczyłem i może właśnie przez ten upór zacząłem więcej grać. 

Powiedz coś więcej o swoim debiucie. Jakie to było uczucie, gdy wchodzisz na murawę, a wszyscy kibice cię wygwizdują?
- Plus był taki, że na tym meczu nie było dużo kibiców, ponieważ - z powodu remontu - główna trybuna została zamknięta. Dało się to jednak we znaki... Było czuć, że to derby. Po meczu nasi fani przyszli pod stadion i odbyliśmy z nimi niełatwą rozmowę. Musieliśmy się tłumaczyć z porażki. Zdziwiłem się, że coś takiego ma w ogóle miejsce, ponieważ w Nowym Sączu nic takiego się nie działo.


"Mój najlepszy sezon w Ekstraklasie to..."
 

A czy pamiętasz swojego debiutanckiego gola w barwach Piasta?
- Oczywiście! Strzeliłem go piętą w końcówce wyjazdowego meczu z Widzewem Łódź. Ostatecznie zremisowaliśmy to spotkanie, a bramka dla rywali to prawdziwe kuriozum. Piłka odbiła się od poprzeczki, a następnie od Jakuba Szumskiego i wpadła do siatki... Pech to pech. W tym spotkaniu wszedłem tylko na moment, ale dobrze się zaprezentowałem i trener był ze mnie zadowolony. Ta bramka miała duże znaczenie, ponieważ później byłem częściej brany pod uwagę przy ustalaniu składu. Szkoda jednak, że to trafienie nie okazało się zwycięskie, bo zawsze lepiej wejść z ławki i strzelić gola dającego trzy punkty. Wydaje mi się, że gdy strzelam bramki, to zawsze czegoś brakuje drużynie i nie wygrywamy...

Nie jest tak.
- Nie? Mam takie wrażenie...

A mecze przy Okrzei z Lechem Poznań, Jagiellonią Białystok i Górnikiem Zabrze?
- Faktycznie! Miałem takie odczucia, ale dobrze, że jednak tak nie jest (śmiech).

Zboczyliśmy z tematu. W swoim drugim sezonie w barwach Piasta miałeś 14 występów i jednego gola. Zaczynałeś odgrywać większą rolę w drużynie.
- Wydaje mi się, że nie rozegrałem wtedy ani jednego pełnego spotkania. Oczywiście, o ile dobrze pamiętam... Z drugiej jednak strony trzeba iść do przodu. Małymi kroczkami, ale zawsze w dobrym kierunku. Z takiego wychodziłem założenia, bo przecież wcześniej nie grałem prawie w ogóle. Miałem czasami myśli, że zasługuję na więcej, ale zadowalałem się tym, co dostawałem, ponieważ mogłem nie mieć nic lub grać w pierwszej czy drugiej lidze.

Sezon 2014/15 to pięć goli i prawie wszystkie mecze w pełnym wymiarze czasu.
- To był chyba mój najlepszy sezon w Ekstraklasie. Strzeliłem wtedy najwięcej bramek i dzięki temu bardzo dobrze go wspominam. Kluczem było dobre przygotowanie do rozgrywek. Można powiedzieć, że wówczas "chodziłem jak zły." Widać było szybkość, przyspieszenie... Dużo zależy od jakości treningu. Nie mówię, że teraz jest źle, ale jest inna praca, do której gorzej się adaptuje. Jestem jednak zdania, że jeżeli kiedyś coś zrobiłem, to teraz również mogę tego dokonać.

Chyba wziąłeś sobie mocno do serca słowa kibiców, którzy twierdzili, że w derbach nie ma odpuszczania, bo w tamtym sezonie strzeliłeś zwycięskiego gola w meczu z Górnikiem Zabrze. Jakie to było uczucie?
- Fantastyczne! Najlepsze jest to, że pod naszym stadionem sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Kibice nas witali i dziękowali. Jeden z nich wbiegł do autobusu i krzyczał, że mnie kocha! Super przeżycie! Nie chcę, żeby ktoś mnie źle zrozumiał. Nie mówię, że narzekam na fanów i nie twierdzę, że oni "ze mną jadą." To jest część naszej pracy. Piłakrz musi być odporny na krytykę i ja to rozumiem. Było jednak sporo pozytywnych momentów, tak jak ten z Górnikiem i z Cracovią, gdy wygraliśmy 4-2. Po meczu poszliśmy na rynek, żeby zjeść kolację, a jeden z kibiców powiedział, że wytatuuje sobie moją twarz na klatce piersiowej (śmiech). Jest wielu ludzi, których naprawdę szanuję.

To pokazuje, że kibicom bardzo zależy - po przegranych meczach idą na stadion i chcą z wami rozmawiać. A część jest takich, którzy po porażkach włączają komputer i wyrażają swoje opinie poprzez np. media społecznościowe.
- Tak, ja się z tym zgodzę. Rozumiem krytykę, bo sam mam do siebie wiele pretensji do siebie o poprzednią rundę... Zostawiłem to za sobą, ale zdaję sobie sprawę, że kibice mogli wylewać żale, bo w niektórych meczach faktycznie grałem słabo.

Powiedziałeś o obecnym sezonie, ale dla historii klubu najlepszy był ten ubiegły. Z czego go zapamiętasz?
- Pierwsze, co mi przychodzi na myśl to kontuzja. Nie powinno tak być, ale to był dla mnie dramat. Byłem w świetnej dyspozycji, a tu nagle przydarzył mi się uraz. Początkowo bolała mnie tylko szyja, bo upadłem z dość dużej wysokości. Po chwili okazało się jednak, że problem jest z obojczykiem. Wiedziałem, że coś jest nie tak... Pamiętam, że zapytałem wtedy naszego masażystę jak jest ze mną. On z powagą powiedział tylko jedno słowo: "zmiana". 


Kontuzja... i wicemistrzostwo Polski
 

Powiedz coś o okresie po doznaniu kontuzji.
- To był bardzo trudny okres, ale dał mi bardzo dużo. Mogłem sobie sporo przemyśleć. Początkowo byłem strasznie przerażony. Były też dobre momenty, bo przecież zdobyliśmy wicemistrzostwo, a ja strzelałem bramki. Ten uraz to tylko lekkie zatarcie, bo po powrocie grałem praktycznie w każdym meczu. Pod koniec roku strzeliłem bramkę w spotkaniu z Lechem Poznań...

Podczas twojej kontuzji trener powtarzał, że jesteś ważnym zawodnikiem i drużyna na ciebie czeka. Zawodnicy założyli koszulki z napisem "Trzymaj się Szeli." Wtedy chyba nie czułeś się sam?
- Nie no! Bez dwóch zdań! To było bardzo miłe. W trakcie meczu z Górnikiem Łęczna kibice nawet skandowali moje nazwisko. To był pierwszy raz, gdy coś takiego miało miejsce. Poczułem się wtedy ważny i to był kop do dalszej ciężkiej pracy oraz szybszego powrotu na boisko. Trener i koledzy z drużyny bardzo mnie wspierali, a Radek Murawski razem ze swoją narzeczoną przyjechał do szpitala zaraz po operacji. Chłopaki odwiedzali mnie również w domu. To było dla mnie ważne.

Straciłeś czas i sporo meczów, ale mimo wszystko to był chyba dobry sezon?
- Tak, udało się coś z tego wyciągnąć. Dużo od siebie wymagam, więc po rozgrywkach mówiłem sobie, że mogłem grać więcej spotkań oraz zanotować więcej bramek i asyst. Był pewien niedosyt... Z tyłu głowy miałem myśli, że mogłem wycisnąć więcej z tego wicemistrzowskiego sezonu. To już jednak było i nie ma co tego rozpatrywać. Zawsze trzeba patrzeć w kategoriach, co zrobiłem dobrze, a nie co mi nie wyszło.



No własnie - to wszystko powinien wynagrodzić ci ten gol z Lechem, bo był piękny.

- Wtedy Gerard Badia dał mi doskonałą piłkę... W ogóle muszę powiedzieć, że bardzo dobrze mi się z nim współpracuje. Szukamy się na boisku, świetnie rozumiemy, a z jego podań strzeliłem sporo bramek. 

W obecnym sezonie zdobyłeś dwie bramki, czyli póki co twoja średnia forma jest zachowana. Można powiedzieć, ze zachowujesz pewną regularność.
- Chciałbym, żeby te liczby były większe, szczególnie jeśli chodzi o asysty. Ciągle jednak nad tym pracuję i obiecuję, że będzie lepiej. W dzisiejszym futbolu statystyki są szalenie ważne.

Bartosz Szeliga i Piast Gliwice dzisiaj

O co chodzi z obecnym sezonem... Zapytam wprost: dlaczego tak słabo?
- Trener powinien znaleźć złoty środek, aby rozwiązać sytuację, w której się znajdujemy, ponieważ nasza pozycja w tabeli nie jest zadowalająca. W ostatnich meczach można było zauważyć, że brakuje nam szczęścia w wykończeniu sytuacji. W poprzednim sezonie strzelaliśmy praktycznie wszystko... Wtedy też nasi rywale nie mieli tylu okazji, a jak już były to Kuba Szmatuła bronił bardzo dobrze. Teraz mało strzelamy, a jak już to nie trafiamy do siatki. Wystarczy spojrzeć na naszych strzelców, gdzie ja jestem prawie na fotelu lidera (śmiech). Według mnie chodzi o skuteczność i grę w defensywie, bo tę też musimy poprawić.

Radek Murawski powiedział dokładnie to samo. Mówił, że część bramek, które Piast strzelił w poprzednim sezonie teraz by nie strzelił, choćby próbował sto razy...
- To prawda. Nie wiem jak to wyjaśnić... Wygraliśmy jeden, drugi mecz i później szło bardzo dobrze. Teraz nie wszystko wychodzi, dlatego też szukamy różnych rozwiązań. 

Na jakiej zasadzie wybierana jest starszyzna drużyny, w której się znajdujesz?
- Zawodnicy dokonują wyboru. Jest kapitan - Radek Murawski, jego zastępca - Kuba Szmatuła, a także ja, ponieważ jestem prawie najdłużej w klubie. Teraz doszedł Pietro, który jest wygadany i można go nazwać "kierownikiem" (śmiech). Mamy na tyle młody i fajny zespół, że nie ma zbyt dużo spraw, które trzeba wewnętrzenie rozwiazywać. Potrafimy się porozumiewać między sobą, nie ma żadnych barier.

Powiedziałeś, że zostałeś wybrany do rady drużyny ze względu na staż, czyli jesteś jednym z zawodników, którzy mają największy wpływ na resztę. Czujesz odpowiedzialność?
- Nie, tak nie jest. Rada drużyny jest niejako przedłużeniem sztabu szkoleniowego i wiem, że pozostali zawodnicy nam ufają. Zawsze staramy się załatwiać różne sprawy i pomagać, szczególnie młodszym piłkarzom. Bardzo dobrze sie z tym czuję się i cieszę się, że dzięki mojemu doświadczeniu mogę komuś doradzić. Naszym zadaniem jest również motywowanie zespołu w trudnych momentach. Czasami organizujemy jakieś wyjścia, gdzie rozmawiamy na różne tematy, bo przecież kazdy potrzebuje się czasem wygadać i nie myśleć o piłce.
 
Na koniec chcę cię zapytać o coś, co może zastanawiać wiele osób. Jesteś szybszy od Denisa Gojki?
- Myślę, że tak (śmiech).

Obaj bowiem jesteście zawodnikami dysponującymi dużym "odejściem" na kilku metrach i sporą szybkością.
- Tak, Denis ma naprawdę fajne cechy motoryczne, to trzeba mu oddać. Zobaczymy, jak będzie się rozwijał. Mam nadzieję, że w parze z jego potencjałem będzie szedł stały rozwój. Jest młody i wiele przed nim... jeśli będzie mocno nad sobą pracował.

Biuro Prasowe
GKS Piast SA